Archiwa kategorii: książki

Richard Feynman

Trochę za zachętą niejakiej Mileny przeczytałem ostatnio dwie książki poświęcone życiu amerykańskiego fizyka i noblisty, Richarda Feynmana. Książki to: Pan raczy żartować, panie Feynman oraz A co ciebie obchodzi co myślą inni. Wg. Wikipedii naukowiec wsławił się przede wszystkim utworzeniem relatywistycznej elektrodynamiki kwantowej, aby jednak nadać notce lekko sensacyjny charakter, napiszę, że brał też udział w projekcie Manhattan, który zaowocował zbudowaniem bomby atomowej. Czytaj dalej

Król Bólu

Skończyłem właśnie czytać zbiór opowiadań Jacka Dukaja. Książka gruba, przypomina Lód – czarna, twarda okładka, identyczna typografia. W środku 8 opowiadań. Autor pisze w postscriptum, że opowiadania te przypominają raczej powieści i trudno się z nim nie zgodzić – pierwszy tekst ma 229 stron, cała książka 820.

Czasem wydaje mi się, że Dukaj ma do dyspozycji szklaną kulę lub sprytny program, który działa według następującego schematu: bierzemy współczesny świat i wyławiamy z niego dowolny trend, jakiś element, który w przyszłości mógłby znacznie wpłynąć na rzeczywistość. Następnie zakładamy, że wpłynął. Dalej już dzieje się samo – wystarczy obserwować, jak zmienia się język, stosunki międzyludzkie, polityka, ekonomia, rozrywka. Czytaj dalej

Wroniec

Już dwa lata minęły od poprzedniej książki Dukaja, godne jest więc i sprawiedliwe, że pisarz wydał w końcu coś nowego. Zapewne o Wrońcu już gdzieś słyszeliście, pisarz ma z powieści na powieść coraz lepszą promocję w rozmaitych mediach (na przykład dzisiaj na TVP2 ma lecieć 30-sekundowa animacja na podstawie Wrońca). A czym Wroniec jest?

Jest czymś zupełnie nowym i to pod kilkoma względami. Najpierw – język. Autor porzucił barokowe, wielokrotnie złożone sentencje na rzecz języka dziecięcych książeczek, a więc mamy tu proste, krótkie zdania. Oczywiście widoczny jest w tym wszystkim dukajowy kunszt, niektóre zdania to prawdziwe perełki (mi ciągle chodzi po głowie Sami muszą znaleźć drogę – chłopiec i jeszcze mniejsza dziewczynka). Cała zresztą książka jest stylizowana na adresowaną dla najmłodszych – grube kartki, duży tekst, ilustracje.

O czym więc Dukaj tym językiem bajek dziecięcych opowiada? Ano o stanie wojennym, 1981. Stan wojenny widziany przez dziecko i zapisany w takiej konwencji jest przedziwną krainą, zamieszkaną przez wojaków-wroniaków, MOMO, złomoty, bubeków, szpicli i stalowe suki. Świetne się ogląda razem z małym Adasiem ten szary świat, fantasmagorycznie wykrzywiony w oczach chłopca. Nierzeczywiste to wszystko tym bardziej, że zdarzyło się naprawdę. Z tego też powodu tak naprawdę dzieci nie powinny po nią sięgać – świat jest wykrzywiony, ale okrucieństwo pałowania MOMO jest prawdziwe.

„Oglądać” możemy dzięki licznym ilustracjom, dobrze pasującym do treści i formy książki. Jest ich naprawdę bardzo dużo, zajmują po pół strony, a raz na jakiś czas pojawiają się w jeszcze większym formacie. Zresztą, zobaczcie sami:

Jedyną wadą książki jest jej długość – czyta się to tak na prawdę i ogląda przez 2 godziny i koniec. Jasne jest jednak, że książka „dla dzieci” nie może być objętości takiego ponadtysiącstronicowego Lodu. Z drugiej strony – na pewno jest to książka, do której warto wracać. Nie  lada gratką są też piosenki – Piosenka Bubeka, Członka czy Przechodniów.

losuki

Márai o lądowaniu

Jest godzina czwarta nad ranem, kiedy w naszym mieszkaniu w Salerno rozbłyskuje ekran telewizora. Pierwszy człowiek, Armstrong, w tej chwili stawia stopę na Księżycu. Za nim jego towarzysz; obraz jest ostry, wyrazisty. Przysnąłem trochę w ciągu tego długiego czuwania, teraz przecieram oczy, odpędzam senność, mrugam powiekami. Robię to razem z setkami milionów ludzi, którzy widzą na własne oczy i słyszą na własne uszy, jak dwóch ludzi staje na Księżycu. Zaskakuje mnie, że nie znajduję w sobie uczucia entuzjazmu. Może dlatego, że ta chwila przekracza próg wyobraźni, widzę coś, na co świadomość nie potrafi już automatycznie odpowiedzieć? Armstrong i jego towarzysz niezgrabnie, słoniowato gramolą się z rakiety, zataczając się, w kangurzych podskokach odtańcowują księżycowy balet.

W gazetach, w radio i telewizji skrzypi retoryka lądowania na Księżycu. „Człowiek wyruszył w Kosmos, zwyciężając grawitację, przekroczył wymiar Czasu i Przestrzeni…” „Człowiek otrzymał w świecie nowe zadanie…” Wspomnienie, które zachowałem z porannej godziny, jest, nie wiadomo dlaczego, przygnębiające. Los Człowieka związany jest z Ziemią i jakkolwiek by się wysilał, musi pozostać Człowiekiem tu, na Ziemi.

Sándor Márai, Dzienniki

Legendy miejskie

Legendy miejskie - okładka

Legendy miejskie - okładka

Jestem po lekturze Legend miejskich, książki autorstwa Marka Barbera. Do kupna zachęciła mnie osoba tłumacza – Wojciecha Orlińskiego, o którym już niegdyś na łamach bloga wspominałem (link do jego blogu po prawej stronie). Dodał on również kilka legend charakterystycznych dla naszego pięknego kraju (czy może raczej narodu).

Czym jest legenda miejska? Można ją nazwać „megaplotką”, najczęściej jest to bardzo dziwna, choć prawdopodobna historia, która przytrafiła się przyjacielowi przyjaciela. Przykład takiej legendy to historia o czarnej wołdze, lub o narkomanach terroryzujących ludzi za pomocą strzykawek zatrutych HIV. Książka opisuje kilkadziesiąt takich legend, dzieląc je na grupy (Horror, Zwierzęta, Kulinaria, Legendy internetowe, itd.) Widać jak wielką pracę wykonał autor, starając się dojść do źródła każdej z legend – niektóre z nich określił nawet jako prawdziwe, inne są niewątpliwie fałszywe, lecz najwięcej jest nierozstrzygniętych.

Czyta się to bardzo fajnie – co wynika niejako z samej tematyki. Legendy miejskie to krótkie historyjki, które powinno się fajnie czytać, jeszcze fajniej słuchać, a najfajniej opowiadać. Warto również zajrzeć na stronę autora, zawierającą skatalogowane w książce opowieści.

Twórcy źli i dobrzy

Istnieją twórcy dobrzy i ci źli. Różnią się pewnie całą masą różnych rzeczy, mi jako informatykowi nie wypada pisać o wszystkich. Napiszę za to o jednej. Jest to – moim zdaniem – warunek konieczny, by artysta mógł być określony jako dobry. Jest to bardzo prosty warunek – dobry twórca, gdy stworzy już swoje działo, powinien umieć milczeć.

To znaczy nie milczeć w ogóle – niech sobie tworzy inne dzieła. Jednak nie powinien wypowiadać się już na temat tego, co stworzył. Nijak. Nie powinien mówić, co chciał przez to dzieło przekazać. Nie powinien prostować błędnych interpretacji. Najlepiej, gdyby w ogóle zapomniał, że stworzył coś takiego, zadowalając się jedynie powiększającym się saldem w banku.

Oczywiście, może się też wypowiadać, udzielać wywiadów, napisać nawet kolejną książkę, gdzie – kawa na ławę – wyłoży o co mu chodziło. Jednak żadne słowo, którego mógłbym użyć do określenia tego artysty, nie będzie nawet odrobinę zbliżone do „dobry”.

Czemu? Dzieło powinno być autonomiczne. Atomowe. Niepodzielne i samowystarczalne. Czemu twórca pisze tę książkę, ten wiersz, maluje obraz, rzeźbi ten kawałek kamienia, tworzy symfonię lub rysuje węża w Paincie? Czemu po prostu nie mówi: chodzi mi o to i o tamto, a to i to chciałbym przekazać? No, czemu? Dlatego, że tego co chce powiedzieć, nie da się wyrazić inaczej, niż tylko korzystając z wybranej przez niego formy. Jeśli da się wyrazić, jeśli da się wiersz opowiedzieć własnymi słowami, jeśli da się przesłanie filmu streścić tak, że wpłynie na słuchającego tak jak na widza, to znaczy, że nie mamy do czynienia z żadnym dziełem sztuki. Że forma nijak nie oddaje treści, nie łączy się z nią. Takie coś ma na mnie zadziałać? Pardon, wolę posłuchać muzyki z The Fountain.

Jeśli więc słyszę, że jakiś tfurca mówi o tym, o co mu chodziło w tym czy owym dziele, to niskie mam o takim twórcy mniemanie – czyż nie umiał tego przedstawić korzystając z dostępnych w momencie tworzenia środków?

Wiąże się z tym jeszcze jedna sprawa. Skoro dobry autor wypowiadając się o swoim dziele, ukazuje tym samym, że jest ono do bani (bo nie broni się samo) to jego interpretacja nie jest żadną wykładnią. Moja – o ile trzymająca się kupy, a więc logiczna – nie będzie ani trochę gorsza niż jego. „Wlazł kotek na płotek” opisem drogi do socjalizmu? Proszę bardzo!

Lód – recenzja

Tunguskie lasy po katastrofieByła historia. I był rok 1907. I katastrofa była. W syberyjskiej tajdze nastąpił wybuch, który powalił drzewa w promieniu 40 kilometrów. Ludzie dostrzegli tę eksplozję z 1,5 tysiąca kilometrów, usłyszeli zaś z kilometrów 4,5 tysiąca. Od tego momentu dzieje świata zaczęły iść nie w tę stronę, co trzeba.

Ale jak można powiedzieć, w którą stronę powinny iść dzieje świata? Czyżby determinizm? Ale cóż to za determinizm, gdy jednak nie determinuje? Dukaj mówi: prawa. Odkryj człowiecze prawa rządzące historią, a potem sprawdź, czy teraźniejszość zgodna jest z tymi prawami. Nie jest. Na świat w 1907 roku przyszedł Lód.

Lód zamroził historię. Ponieważ Lód pojawił się na Syberii, zamroził najpierw historię Rosji. Nie było więc wojny, rewolucji, Polska to dalej rosyjska prowincja. Spytacie: jak historię mógł lód zamrozić? Sposobów jest kilka.

Znane i zwyczajne pierwiastki: żelazo, węgiel, pod wpływem Lodu zyskały właściwości niezwykłe i niezmiernie przydatne. Rosja stała się jedynym eksporterem tungetytu – materiału 20-krotnie droższego od złota. Nowe bogactwo pozwoliło przetrwać Rosji carów.

Lód wpływa także na logikę. Albowiem w krainie Lata, której Lód nie dotknął, wszystko jest rozmyte, błotniste, ani takie ani takie. Spróbuj zastosować żelazną logikę, ścisłe wynikania na relacje międzyludzkie, na politykę, na ekonomię – nie da się, dziedziny te wbrew logice postępują. Natomiast kraina Zimy – tu Lód wymroził wszelką niepewność. Kraina Zimy to raj dla miłośników detektywistycznych powieści, gdzie samą jeno dedukcją można odkryć kto zabił i dlaczego. Kraina Zimy to raj dla matematyków – albowiem relacje międzyludzkie stają się równie przejrzyste i poddające się ścisłym prawom jak matematyczne równania. Kraina Zimy – tu nawet mówić zbyt wiele nie trzeba, wszyscy posiadając odpowiednie informacje mogą dojść tylko do tych samych wniosków. Tu nie ma wariatów. Ale nie ma też genialnych wynalazców – wymyślenie czegokolwiek wymaga, by udać się poza często uczęszczane myślowe drogi.

No i jest powieść. Głowny bohater – Gierosławski – z krainy Lata zmierza ku krainie Zimy transsyberyjską koleją. Zmienia się nasz bohater – to cecha charakterystyczna dukajowych powieści. Na początku nawet ciężko o nim powiedzieć by istniał – taki jest nijaki. Staje się jednak coraz bardziej. Wraz z nim zmienia się i czytelnik – przynajmniej ten piszący te słowa. Czy to powszechne, że czytając książkę, powieść świat tłumaczącą, chce się to tłumaczenie wraz z bohaterem przyjąć, za swoje uznać? Ba – nawet teraz piszę tak, w takim stylu, jakby to Gierosławski myślał i pisał. Ot – książka lodowa, ma moc zmrozić i czytającego.

Całość stylizowana jest na powieść przełomu XIX wieku. Język, ortografia, rozmiar (ponad 1000 stron) no i czas ukazanych wydarzeń przywodzą na myśl owe dzieła pozytywistyczne. Możemy tu spotkać Teslę, Piłsudskiego, Rasputina – oczywiście w historii zamrożonej, historii alternatywnej. Możemy usłyszeć jak brzmiałyby pijackie przyśpiewki, gdyby historia tak się właśnie potoczyła. Możemy usłyszeć, jak by mówiono. Możemy zrozumieć, jak by myślano. Powieść prawdziwa – opisuje świat i człowieka. Warto.

Powieści

Moim ulubionym gatunkiem literackim jest powieść. Lubię dobrą powieść. Charakterystyczni bohaterowie, błyskotliwe dialogi i wartka akcja. Fabuła nad którą myśli się przez kilka tygodni i styl, który wchodzi w krew na kilka miesięcy. Wiele wątków pobocznych. No i najmniej 350 stron, a dobrze jako powyżej 500. Nie lubię Coehlo. Nie lubię powieści eksperymentalnych (chyba, że posiadają w/w cechy). Nie lubię powieści, w których fabuła jest tylko narzędziem dla ukazania blablabla. Wolę 10 razy przeczytać Lalkę niż jeszcze raz przeczytać Alchemika. Powieści, w których większość zdań zawiera uniwersalną prawdę uważam za nic nie warte z matematycznego powodu: jeśli coś jest uniwersalne, tzn. można to dopasować do każdej sytuacji, to taki obiekt musi należeć do zbioru pustego. Takiemu zbiorowi jest też równa wartość owych sentencyj. Nowoczesne powieści przypominają mi papkę serwowaną w domu dla nerwowo chorych – nie wymagając przetrawienia, podają wszelkie wnioski do jakich powinien dojść czytelnik ot tak, po prostu. Na każdej stronie po 20 wniosków, każdy znajdzie coś dla siebie. Fabularna wersja „książeczek upominkowych„. Fabuła – kto by się nią przejmował. Bohaterowie – jeśli są stypizowani i płascy, to lepiej pasują do stylu przypowieści. Dialogi? Po co owijać absolut w bawełnę? Styl? A jakiż to charakterystyczny styl można nadać zdaniu, nie przekazującemu żadnej konkretnej treści? Sfabularyzowane haiku, autorzy poszli na skróty ku celowi o nazwie „Ukażmy czym jest świat i człowiek”.

Bo taki rzeczywiście powinien być cel powieści. Powieści dobre od czytalnych odróżniam po tym, że te pierwsze rzeczywiście ukazują prawdę o człowieku i świecie, a te drugie – samą jeno opowieść (jak zauważył Philip K. Dick). Ukazanie tych podstawowych prawd nie może jednak odbywać się na poziomie dosłownym. Nie można napisać: albowiem prawdą o człowieku jest tamto i siamto. Nie można tego zrobić z tej chociażby przyczyny, że powieść taka nigdy nie zajmie 350 stron (nie marząc już o 500). Opisana historia, zachowanie bohaterów (psychologiczne prawdopodobne i uzasadnione) – to ma mi ukazać wizję człowieka. Wszelkie zdarzenia i przeciwności, zakończenie i początek, tło – tu chcę dowiedzieć się czegoś o świecie.

Z tego powodu lubię fantastykę. W science-ficition naukowe podejście daje logiczność wywodu. Chęć zachowania realizmu (no, prawdopodobieństwa) w dziedzinie techniki wymusza zachowanie zdrowego rozsądku na innych płaszczyznach. Fantasy ma z kolei długie tradycje w ukazywaniu znakomitych historii (patrz: baśnie). Znana powieść fantasy (6 części, ponad 200 stron każda!) o kilku hobbitach zajmujących się spedycją biżuterii przekazuje więcej prawdy na temat istot ludzkich niż wszystkie Czarownice z Portobello razem wzięte. Choć oczywiście nie tylko fantastyka – chyba, że Dostojewskiego lub innego Prusa za fantastę uznamy.

Tyle rozważań, teraz część pt. „zastosowanie”. Będzie krótko. 6.XII Jacek Dukaj wydaje nową książkę, pt. „Lód„. Dukaj to gość, który napisał m.in. opowiadanie Katedra (ekranizacja niemalże dostała Oskara). Nowa powieść ma ponad 1000 stron, akcja rozgrywa się w carskiej Rosji (m.in. Warszawa, kolej transsyberyjska i sama Syberia), bohaterów jest multum, a autor łączy rozważania filozoficzno-historiozoficzne z wciągającą fabułą. Jak dla mnie – bomba. Miłej lektury życzę Wam i sobie.

2 książki

Korzystając z odrobiny czasu wolnego przeczytałem ostatnio 2 książki: Amerykańscy bogowie Neila Gaimana i Płyńcie łzy moje, rzekł policjant Philipa K. Dicka.

Amerykańscy bogowie często pojawiają się ostatnio na wystawach w księgarniach z racji tego, że niedawno w Polsce zagościła wersja autorska książki. Ja czytałem zwykłą, tzn. nie-autorską.

Jacy są, ci tytułowi amerykańscy bogowie? Tacy jak sama Ameryka i jej mieszkańcy. Część z nich pochodzi z różnych części świata (wiadomo, że imigranci przywozili do Ameryki swoje wierzenia ze sobą), natomiast inni rozpoczęli swe życie już w Ameryce. Do tych drugich zaliczają się bogowie nowocześni – bogini telewizji, czy bóg samochodów. Bogowie ci potrzebują ofiar, krwi i wiary, społeczeństwo zaś wykazuje coraz mniejszą ochotę na wiarę w cokolwiek. Wokół tego problemu toczy się fabuła powieści. Cały świat poznajemy u boku Cienia, który właśnie wyszedł z więzienia. Jeśli ktoś lubi postmodernistyczne powieści – polecam, dobra zabawa. Przypomina mi to trochę Pratchetta, ze względu na podobną „magię rzeczywistości”, którą autor zdaje się wyznawać.

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant, to książka, której już sam tytuł mnie urzekł. Dick porusza tu swój ulubiony motyw: co jest rzeczywistością, a co dzieje się tylko w umyśle? Bardzo znany piosenkarz telewizyjny, mający 30-milionową Jason Taverner budzi się pewnego dnia w obskurnym hotelu. Na dodatek nikt go nie rozpoznaje, agent i ukochana nie chcą z nim rozmawiać, twierdząc, że nie wiedzą kim jest. Na dodatek do skóry dobiera mu się Policja, decydująca w przyszłości o tym, co jest złe, a co dobre.

W przedstawionym świecie zaciekawiło mnie miejsce studentów – żyją w podziemiach dawnych kampusów, otoczeni policyjnymi kordonami. Nie mogą opuścić piwnic uniwersytetów, gdyż są tymi, którzy kiedyś przeciwstawiali się władzy. Często pojawiają się teksty w rodzaju „myślałam, że to jakiś student lub narkoman” ;).

Dick umie zręcznie połączyć ze sobą wszystkie motywy, dlatego również lektura jego książki jest przyjemnością, o ile tylko czytelnik przyzwyczai się do specyficznego stylu tego autora.

Pachnidło

W drodze na Kongregację Odpowiedzialnych skończyłem czytać zewsząd reklamowany bestseller Pachnidło. Czymś, co zaciekawiło mnie najbardziej są opisy. Nie ma tu opisów tego jak coś wygląda, ale jak to pachnie. Przywołane zostały setki nazw zapachów. Inna sprawa, że niewiele z nich kojarze, ale podziwiam autora, który wykazał się dużym znawstwem opisywanej dziedziny. No, w każdym razie umiał stworzyć takie pozory ;). A poza tym? Przeciętne moim zdaniem – fabuła bez jakichś ogromnych niespodzianek, pomysł z głównym bohaterem – geniuszem zapachu – może i dobry, ale po tych 200 stronach zdążył się jakoś znudzić (przynajmniej mi). Końcówka wzbudziła we mnie mieszane uczucia (może to i dobrze?) – z jednej strony jakaś taka nijaka, a z drugiej to dobre zakończenie powieści, która cała jest utrzymana w turpistycznej estetyce. W skali szkolnej: 4.