Przeciskam się przez ulice Manhattanu, ulice nie mają nazw tylko numery: 45-ta, 46-ta, 47-ma, East lub West, w zależności od tego, po której stronie słynnej zakupowej 5th Avenue leżą. Mijam zabieganych nowojorczyków z ich kawami w kartonowych kubkach, mijam nowojorskie taksówki, budki z hot-dogami, stacje metra, ulice, place i parki: Time Square, Broadway, Wall Street, Central Park, a równie dobrze mógłbym mijać domki hobbitów w Shire lub rezydencję Batmana w Gotham City. Wszystkie nazwy są dobrze znane, domyślnym miejscem akcji dowolnego filmu sensacyjnego lub komedii romantycznej jest właśnie Nowy Jork, a jednak (a może przez to właśnie) jest to miejsce nierzeczywiste, jakby na innej kuli ziemskiej leżało niż Polska.
Mam wrażenie, że wpadłem w tryby jakiejś wielkiej maszyny, choć nie umiem dokładnie powiedzieć, jaki jest cel jej działania: produkcja PKB, rozrywka, może nawet wygodne życie mieszkańców. Sam nie wyobrażam sobie, żeby między tymi trybami osiedlić się na stałe.