Gospel

Odkąd kupiłem płytę Gospel minęły już dwa miesiące. Chyba dojrzałem, aby w końcu napisać o niej coś więcej. Na początek: jest świetna. Reszta na wykresie.

Ps. WW twierdzi, że to nie jest muzyka dla niemyślących niekumatych. Coś w tym jest.

Technologia + ludzie = Web 2.0

Dawno, dawno temu, na początku lat 90, mądrzy ludzie wymyślili sobie WWW: World Wide Web, a więc światookrętną pajęczynę. Ludzie, którzy to wymyślili byli poważnymi pracownikami poważnych uniwersytetów, bo i cel tegoż przedsięwzięcia miał być z założenia poważny: chodziło o stworzenie systemu, umożliwiającego publikowanie informacji. Publikowanie w sposób rozproszony, możliwie prosty – ot biblioteka z indeksem na sterydach. Na szczęście oprócz naukowców istnieją również normalni ludzie, którzy szybko uświadomili sobie, że WWW – oprócz udostępniania prac naukowych – świetnie nadaje się do tworzenia stron domowych, ze zdjęciem własnym i kota, do prezentacji zainteresowań, a wreszcie do publikowania własnych przemyśleń w formie niezbyt ambitnego, ale za to niebieskiego bloga. Czytaj dalej

Leopard

Zawsze chciałem mieć Maca. Wolne, niedzielne popołudnie i wieczór wydają się natomiast idealną porą, by trochę pohackować. Plan brzmi: zainstalować MacOS X Leopard na PC. Oczywiście nie jest to zgodne z licencją, pod jaką Apple udostępnia swój system. No, nie mówcie, że was nie ostrzegałem.

Przed instalacją należy przygotować kilka rzeczy:

  1. Płyta instalacyjna Visty (zakładam, że na kompie jest Vista, którą po instalacji MacOS X również chcielibyśmy jeszcze móc uruchamiać).
  2. Płyta iATKOS (o niej niżej).
  3. Dowolna dystrybucja Linuksa live-cd (np. Knoppix).
  4. Butelka Pepsi.

Krok pierwszy to ściągnięcie obrazu ISO o nazwie iATKOS (w moim przypadku była to wersja 2.0i) z torrenta, na przykład z mininovy. Po ściągnięciu i wypaleniu na DVD, uruchamiamy z tak spreparowanej płytki system i wciskamy dowolny klawisz (byle nie reset), jak tylko komp raczy się z niej uruchomić. Po chwili wczytywania oczom naszym ukazuje się piękne okno. Cała reszta instalacji przebiegać będzie w trybie graficznym. Chłopaki z uphuck przygotowali w międzyczasie krótką instrukcję, którą warto przeczytać (wstawili ją w miejsce tekstu licencji, hehe). Po zaakceptowaniu licencji należy wybrać z menu Utilities opcję Disk Utility. Miałem akurat partycję dla takich testowych zabawek, więc ją wykasowałem i w jej miejscu utworzyłem piękną partycję makową. Pojawiła się ona od razu w oknie instalacyjnym, więc nie czekając dłużej kliknąłem Install. Tu mała uwaga – jeśli chcecie przeprowadzić jakieś operacje na partycjach, to zróbcie to wcześniej, waszym ulubionym programem. Disk Utility niestety nie pozwolił mi na wykasowanie ani scalenie dwóch partycji w jedną.

Po instalacji trwającej około kilkanaście minut oczom naszym ukazuje się kreator, pozwalający ustalić kilka podstawowych informacji i… oto jest! Nasz piękny desktop Makowy. Instalacja jest naprawdę bardzo prosta, równie prosta jak instalacja jakiejś Visty czy czegoś takiego.

Vista, właśnie. Aby móc uruchomić Vistę, należy zrobić kilka sztuczek:

  1. Zabootować komputer z jakiejś dystrybucji Linuksa live-cd.
  2. Zaznaczyć partycję z Vistą jako aktywną (np. w programie QtParted – menu „K”/System/QtParted).
  3. Uruchomić komputer z płyty instalacyjnej Visty i wybrać opcję naprawy instalacji.
  4. Uruchomić komputer w Viście.
  5. Skopiować plik chain0 z płytki iATKOS do katalogu c:\.
  6. Z linii komend administratora w Viście wydać następujące polecenia:
  7. bcdedit /copy {current} /d “Mac OS X”
    bcdedit /enum active
    bcdedit /set {GUID} PATH \chain0

    Gdzie {GUID} jest ciągiem znaków, który pojawił się po wydaniu pierwszej komendy.

I już. Po uruchomieniu komputera pojawi się menu startowe, po wybraniu Mac OS X należy wybrać partycję Makową i poczekać chwilę, aż system się uruchomi.

A oto screen – mój blog w Safari (makowa przeglądarka):

Konkurs rozstrzygnięty

No i konkurs rozstrzygnięty. Wygrał Bartek z zawrotną ilością 51750 punktów. Nagroda będzie do odebrania, jak tylko pojawię się w Olsztynie (o ile dobrze kojarzę, o jakiego Bartka chodzi ;). Gratulację również dla mojego brata, który zajął dobre drugie miejsce (przez pewien czas był na prowadzeniu), a także dla Miji – jedynej przedstawicielki płci pięknej, która mimo zaawansowanej biotechnologicznej sesji znalazła czas na kilka partyjek wężyka 🙂

Twórcy źli i dobrzy

Istnieją twórcy dobrzy i ci źli. Różnią się pewnie całą masą różnych rzeczy, mi jako informatykowi nie wypada pisać o wszystkich. Napiszę za to o jednej. Jest to – moim zdaniem – warunek konieczny, by artysta mógł być określony jako dobry. Jest to bardzo prosty warunek – dobry twórca, gdy stworzy już swoje działo, powinien umieć milczeć.

To znaczy nie milczeć w ogóle – niech sobie tworzy inne dzieła. Jednak nie powinien wypowiadać się już na temat tego, co stworzył. Nijak. Nie powinien mówić, co chciał przez to dzieło przekazać. Nie powinien prostować błędnych interpretacji. Najlepiej, gdyby w ogóle zapomniał, że stworzył coś takiego, zadowalając się jedynie powiększającym się saldem w banku.

Oczywiście, może się też wypowiadać, udzielać wywiadów, napisać nawet kolejną książkę, gdzie – kawa na ławę – wyłoży o co mu chodziło. Jednak żadne słowo, którego mógłbym użyć do określenia tego artysty, nie będzie nawet odrobinę zbliżone do „dobry”.

Czemu? Dzieło powinno być autonomiczne. Atomowe. Niepodzielne i samowystarczalne. Czemu twórca pisze tę książkę, ten wiersz, maluje obraz, rzeźbi ten kawałek kamienia, tworzy symfonię lub rysuje węża w Paincie? Czemu po prostu nie mówi: chodzi mi o to i o tamto, a to i to chciałbym przekazać? No, czemu? Dlatego, że tego co chce powiedzieć, nie da się wyrazić inaczej, niż tylko korzystając z wybranej przez niego formy. Jeśli da się wyrazić, jeśli da się wiersz opowiedzieć własnymi słowami, jeśli da się przesłanie filmu streścić tak, że wpłynie na słuchającego tak jak na widza, to znaczy, że nie mamy do czynienia z żadnym dziełem sztuki. Że forma nijak nie oddaje treści, nie łączy się z nią. Takie coś ma na mnie zadziałać? Pardon, wolę posłuchać muzyki z The Fountain.

Jeśli więc słyszę, że jakiś tfurca mówi o tym, o co mu chodziło w tym czy owym dziele, to niskie mam o takim twórcy mniemanie – czyż nie umiał tego przedstawić korzystając z dostępnych w momencie tworzenia środków?

Wiąże się z tym jeszcze jedna sprawa. Skoro dobry autor wypowiadając się o swoim dziele, ukazuje tym samym, że jest ono do bani (bo nie broni się samo) to jego interpretacja nie jest żadną wykładnią. Moja – o ile trzymająca się kupy, a więc logiczna – nie będzie ani trochę gorsza niż jego. „Wlazł kotek na płotek” opisem drogi do socjalizmu? Proszę bardzo!

Konkurs na najdłuższego węża

Jakoś tak dziwnie jest na tym świecie, że gdy człowiek się wytęży i osiągnie prawie-że-szczyt swoich możliwości twórczych, to nikt tego nie docenia. Jednak wystarczy napisać prostą gierkę i już uważanym jest się za przyszłego Billa Gatesa. Do rzeczy. Poprawiłem nieco węża – wciśnięcie dwóch przycisków naraz nie powoduje już zakończenia rozgrywki. Ale przede wszystkim dodałem nową, dość rewolucyjną funkcję – rezultaty gry zapisywane są w Internecie, dzięki czemu każdy może porównać swój wynik z wynikami innych graczy z całego świata (ha!).

W związku z tym mały konkurs. Osoba która osiągnie najwyższy wynik na ostatniej planszy, otrzyma wysokiej jakości batona Snickers (wskutek osobnej umowy, jeśli najwyższy wynik osiągnie Klaudyna, wygra Pepsi Max). Rozstrzygnięcie konkursu w niedzielę, 8 czerwca 2008 o godzinie 22:00. Nagroda będzie do odebrania w Toruniu, ew. gdzieś w mocno południowej lub mocno północnej Polsce. Zachęcam do rozgrywki.

PS. Warto zwrócić uwagę, że ilość punktów zdobywanych za pożarcie jakiegoś jedzenia zależy od dwóch rzeczy: rodzaju jedzenia i poziomu. O ile na rodzaj jedzenia nie mamy wpływu, to już szybkość można sobie ustalić. Warto – za zjedzenie truskawki na pierwszym poziomie dostaje się 50 punktów, zaś na piątym – 250 :).

Ścianka

Ponieważ prac domowych coraz więcej, a poza tym zbliża się deadline zlecenia, postanowiłem napisać kolejną, nikomu nie przydatną, choć fajną zabawkę – tym razem z wykorzystaniem technologii AJAX. Zapraszam do zabawy niniejszą ścianką:


Zielony wąż w czarne paski

Jako, że zbliża się sesja, jest sporo zadań domowych i w dodatku czeka na mnie jedno niedokończone zlecenie, postanowiłem, że z nadmiaru wolnego czasu napiszę grę. Idea jest stara jak świat, ale gra ma za to kolorową, zielono-czarną grafikę i można zjadać w niej ludzi. Polecam.

Ps. Gra do poprawnego działania wymaga Javy. Jeśli ktoś (Piernik? Mario?) chce się zapoznać z kodem źródłowym dzieła, to dostępny jest na GPL2.

Powstanie Warszawskie

Herr Fischer, pan pozwoli
Że powiem, co mnie boli
„Zarządzenie Pańskie”, to mam w dupie – ja

Groteska to jeden ze składników, z których Lao Che stworzyli płytę Powstanie Warszawskie. Temat poważny. Poważny tak bardzo, że rzadko obecny w świadomości przeciętnego Polaka. Jak to brzmi – „przeciętny Polak”. W świecie, który dąży do tego, by zunifikować prawo (pod hegemonią UE), kulturę (pod hegemonią Holywood i wielkiej czwórki), czy nawet oprogramowanie komputerowe (pod hegemonią Microsoftu) i marki telefonii komórkowej (vide nasz-nienasz Orange), w tym świecie przyznanie się do czegokolwiek, co odróżnia nas od innych jest… hm, wbrew trendowi, wbrew panującej estetyce. Właśnie wbrew tej estetyce – estetyce wybaczenia rozumianego jako zapomnienie – chłopaki z Lao krzyczą, nijak nie przejmując się trendami: Niech żyje Polska! I nie ma w tym ciasnego nacjonalizmu – jest jeno szczerość i (czy przejdzie mi to przez klawiaturę – też jestem pod trendem), no, miłość. Patriotyzm.

Czy w nocy dobrze śpicie
Czy śmierci się boicie

Intertekstualność – drugi składnik. W tekstach z drugiej płyty siedmioosobowego zespołu wprost roi się od nawiązań – od poetów czasu powstania – Baczyńskiego, Jasińskiego, poprzez Chłopców z Placu Broni aż do KSU i Siekiery. Przewijają się motywy z Cohena/Zembatego, całość okraszona autentycznymi nagraniami z epoki, hasłami walczącej Warszawy. Niesamowite wrażenie – zwykle wybierane teksty są napełnione mocą – takie zdania, po których wypowiedzeniu czuć, że nie tylko opisują rzeczywistość w sposób istotny, ale ją kształtują.

Jest 100 tysięcy dusz
A jedna rura
Żołnierze wychodzą
Cywilom i rannym się nie uda

Emocje. Chyba pełne spektrum od pogody ducha, znanej z tradycyjnych wojskowych pieśni, aż po pełen bólu wyrzut: czekałem na Ciebie / czerwona zarazo / byś była zbawieniem / witanym z odrazą. Od czarnego humoru trumna tu luksus po licznych Bóg nie słucha! Chce się skakać w rytm reaggeowej Barykady by po chwili poczuć ciarki na plecach przy Przebiciu. Jak do tego pory to taką dawkę emocji dała mi jedynie ścieżka dźwiękowa z The Fountain.

O Panie Boże, Ojcze nasz, w opiece swej nas miej
Harcerskich serc Ty drgania znasz, nam pomóc zawsze chciej,
Wszak Ciebie i Ojczyznę miłując chcemy żyć

Autentyczność. Nie ma tu sztucznego patosu, sztucznego wychwalania cnót naszych rodaków – wręcz przeciwnie, widać, że Ci ludzie się boją (na co zwróciła mi uwagę A.), mają rozterki – czy warto ryzykować, czy warto ginąć? Ryzykują mimo wątpliwości – może ta autentyczność dodaje im chwały bardziej niż patos?

Słuchaj Londyn, nam nie trzeba audycji
My żądamy amunicji!

Dobra płyta. Jeśli kogoś ominął (tak jak mnie) cały ten boom na Lao Che i tę powstańczą płytę, to polecam. Gdyby ludzie o wszystkich ważnych rzeczach umieli mówić z takim polotem, jak robi to tych siedmiu młodych ludzi, życie byłoby nieco bardziej.

Moja prywatna historia informatyki, cz. I – Atari

Wigilia Bożego Ciała, ten jeden środowy wieczór w roku ma dla mnie szczególnie znaczenie. To w taki właśnie wieczór, w środę 5 czerwca 1996 roku rozpoczęła się moja przygoda z informatyką. 3 dni wcześniej miałem Pierwszą Komunię Świętą i w tym ważnym dniu największą dla mnie radością – strach się przyznać – był fakt, że otrzymałem wystarczającą ilość pieniędzy by kupić sobie rower i komputer. Może raczej komputer i rower. To, dlaczego ten dzień był ważny z powodów bynajmniej niematerialnych, zrozumiałem nieco później… Ale wracając do adremu.

Maszyną jaką kupiłem od znajomego za przewrotną sumę 150 złotych polskich był wspaniały komputer Atari 65XE. W zestawie był magnetofon XC12, kupa kaset magnetofonowych, kilka książek i dwa numery czasopisma Tajemnice Atari. Być może niektórzy z P. T. czytelników potrzebują drobnego wyjaśnienia: przed masową inwazją dyskietek, nie mówiąc o płytach CD i DVD najpowszechniejszym sposobem utrwalenia programów i danych był zapis na kasecie. Zwykła magnetofonowa kaseta była jednakże nośnikiem (o takiego słowa się wtedy używało) dość zawodnym. Magnetofon należało często regulować (nazywało się to „dostrajaniem głowicy” i polegało na kręceniu śrubką), gdyż rozregulowany nie chciał odczytywać gier. Jaką to radością w tych strasznych czasach było poprawne wczytanie programu lub gry (trwało to około 15 minut, 15 minut stresu)!

Jednak owego pamiętnego, środowego wieczoru nie korzystałem z magnetofonu. Nie zapamiętałem niestety instrukcji, którą kolega mi podał, a do której należało się zastosować, chcąc uruchomić z kasety jakikolwiek program. W moje ręce wpadła jednak „dyskietka” (tak to wówczas nazywałem, choć poprawna nazwa to kartdridż – cartridge) z programem Atari Logo. Był to język programowania. Język dosyć niezwykły, trzeba dodać, gdyż jego ważnym elementem był żółw. Co więcej – żółw rysował. Ogrom instrukcji tego języka było instrukcjami, które kazały żółwiowi poruszyć się: do przodu, do tyłu, przekręcić się o X stopni w lewo lub w prawo, itd. Strasznie fajna zabawa dla dzieciaka i pozwoliła mi się zapoznać z tymi wszystkimi stopniami jeszcze zanim mieliśmy to w szkole. Na przykład, program rysujący trójkąt równoboczny o boku długości 40 mógł wyglądać tak:

RT 60
FD 40
RT 60
FD 40
RT 60
FD 40
RT - right turn, FD - forward.

Do kartdridża miałem książkę, która w przystępny dość sposób tłumaczyła tajniki programowania, a było to programowanie w paradygmacie strukturalnym – żeby narysować dom, najpierw uczyło się rysować drzwi, dach i okna – potem z tych gotowych kawałków składało się całość. Fajna sprawa.

Potem przyszedł kolega i nauczył mnie wgrywać gry z kaset. To była jazda. Grą, którą najbardziej zapamiętałem był genialny Robbo. Do dziś lubię sobie pokierować tym biednym robotem uwięzionym w obcym systemie planetarnym (jak to brzmi!). Wciąga i to mocno, nawet po, hmm… 19 latach od wydania.

Po pewnym czasie kupiłem nawet program pt. Robbo Konstruktor – umożliwiał on tworzenie własnych plansz do tej pięknej planszówki. Wiele godzin spędziłem nad zeszytem, w którym powstała plansza, wprowadzana następnie mozolnie do kompa. Świetna rozrywka, tym bardziej, że taką stworzoną planszę można było dać do przejścia kumplowi (który również wymyślał nowe plansze).

Wspomniałem jeszcze o gazetce Tajemnice Atari. Otrzymałem dwa numery wraz z kompem i wyczytałem je chyba do granic możliwości. Do dziś znam niektóry teksty z niej na pamięć i to było drugie (obok w/w książki o Logo i książki o Basicu) moje źródło o informatyce w ogóle. W chwili gdy kupiłem Atari, czyli w tym ’96 roku informatyka była już ostro do przodu, Tajemnice Atari były niewydawane od trzech lat, toteż nie miałem możliwości zdobycia kolejnych egzemplarzy – musiałem się zadowolić tym co mam. A w środku, obok artykułów i recenzji gier znajdowały się programy. Programy do przepisania. Niektóre – te napisane w języku Basic – miały postać czegoś, co przypominało nieco ludzką mowę. Tu i ówdzie pojawiał się jakiś for, jakiś return, data czy open. Gorzej było z programami napisanymi w języku maszynowym. Programy takie miały postać kilkustronicowych listingów składających się z linii takich jak poniższe:

1010 DATA ffffe002e102e0b1e0b150baa9
1020 DATA 0085e285e385e42049b2a9108d
1030 DATA d902a9038dda02a9218d2f02a9
1040 DATA 9b8d50baa98085f1a9ba85f2ad

Nie muszę mówić, że należało to przepisać bezbłędnie? Jednak nie było Internetu, nie było żadnych innych źródeł, co robić? Przepisywało się, czasem nawet to działało. Czasem tylko śniło mi się, że od kogoś udało się załatwić wszystkie numery Tajemnic Atari – było w to w rzeczy samej moje największe marzenie tamtego czasu. Spełniło się kilka lat później, dzięki Internetowi.

No, z tymi innymi źródłami może przesadziłem. W odległości 20 KM od mojej miejscowości był sklep, gdzie można było (za zawrotną sumę 5,90 zł) kupić kasety z grami. Gdy tylko udało mi się uzbierać tę wielką sumę, zaraz męczyłem rodziców, by udać się po jakąś nową grę. Gry czasem się wgrywały, czasem magnetofon odmawiał posłuszeństwa. Jednak te które się wgrały zapewniały rozrywkę na wiele godzin (bo nic innego nie było).

I tak się bawiłem tą Atarką, grałem i pisałem programy. Starałem się maksymalnie wykorzystać niewielkie możliwości mojej maszynki. Z ciekawszych rzeczy, to podłączyłem do komputerka silnik elektryczny (co umożliwiło sterowanie małym samochodem z Lego), czy też kilka kabli przy kubku z wodą pozwalało sprawdzić jej poziom i wyświetlić na ekranie. Nawet dziś nie robię już takich rzeczy ;).

Atari sprzedałem by kupić Amigę 600 (o której będzie następna część owego cyklu). Z czasem jednak sentyment zwyciężył – dziś jestem posiadaczem dwóch Atarek, z magnetofonem i stacją dyskietek! A jakie to dyskietki! Dorobiłem się także interfejsu, umożliwiającego podłączenie Atari do PC – mogę teraz ściągać gry z Internetu i przegrywać je na komputer, pamiętający jeszcze czasy, gdy U2 dopiero co obudzili się w Ameryce.