Braid

Kupiłem sobie wczoraj grę za 2 euro (zaleta Steama – można kupować w niedziele i święta bez łamania 3 przykazania). Braid, bo tak nazywa się to cudo, warta jest każdego centa. Ale po kolei.

Fizyka

Braid to przedstawiciel szlachetnego gatunku platformówek, a więc następca tytułów takich jak Mario Bros, Superfrog czy Earthworm Jim. Zwłaszcza z tą pierwszą grą ma sporo wspólnego, ale o tym później. Bohaterem jest niejaki Tim, który skacze po różnych platformach, łazi po drabinkach, zdobywa fragmenty puzzli (główny cel gry), omija wrogów i robi wszystko to, czym zajmują się inni bohaterzy platformówek. Różnica jest jedna, ale zasadnicza. W tej grze nie można przegrać. Gdy Tim zginie, wystarczy nacisnąć Shift aby cofnąć czas do pożądanego momentu (przypomina to przewijanie do tyłu na wideo) i spróbować jeszcze raz. Mało tego – często cofnięcie czasu jest często konieczne dla rozwiązania tej czy innej łamigłówki. Możliwość takiej zabawy czasem (przewijać można też do przodu) daje naprawdę dużo możliwości i zmusza do intensywnego wysilenia szarych komórek (wszak nie w 2, lecz w 3 wymiarach się poruszamy).

Estetyka

Gra jest piękna. Po prostu. Dawno nie widziałem tak ładnej oprawy graficznej. Postaci, tła i wszystkie elementy występujące w grze wyglądają jak malowane (dosłownie), są bardzo kolorowe no i miło się na to patrzy. Czasem pojawiają się elementy przypominające te znane z uniwersum Mario Brosa (rura z żarłocznym kwiatem, zamek z chorągwią), jednak wszystko w takiej właśnie malowanej estetyce.

Muzyka jest doskonała. Ni mniej ni więcej. Wszystkie melodie nieco melancholijne, czasem smutne, czasem poważne. Kojarzą się z muzyką filmową (Źródło? Gladiator? Braveheart?) Gdy cofamy czas, również muzyka „leci od tyłu”, a całości dopełniają efekty dźwiękowe.

Psychologia

To wszystko dopiero preludium. Pamiętacie o co chodziło w Mario? Nasz hydraulik poszukiwał tam swojej Księżniczki. Dlatego pokonywał kolejne światy, łaził po tym zamkach, niszczył wrogów. W Braid cel jest taki sam, jednak potraktowany jest on znacznie poważniej, a cała rozgrywka i kolejne światy staje się rodzajem rozprawy o naturze miłości, związku, dojrzałości. Każdy świat poprzedzony jest opisem, scenką rodzajową z życia Tima i jego Księżniczki, zaś zbierane w danym świecie puzzle układają się w ilustrację obrazującą ową scenkę. A słowa, że Księżniczki nie ma w tym zamku naprawdę łapią wtedy za serce.

Wiedział, że próbowała przebaczyć, ale któż mogłby po prostu zapomnieć o kłamstwie wbitym niczym sztylet w plecy? Taka pomyłka nieodwracalnie zmienia całą relację, nawet jeśli czegoś nas ona nauczyła i nigdy się już nie powtórzy. Zwęziły się oczy Księżniczki. Oddaliła się.

Wroniec

Już dwa lata minęły od poprzedniej książki Dukaja, godne jest więc i sprawiedliwe, że pisarz wydał w końcu coś nowego. Zapewne o Wrońcu już gdzieś słyszeliście, pisarz ma z powieści na powieść coraz lepszą promocję w rozmaitych mediach (na przykład dzisiaj na TVP2 ma lecieć 30-sekundowa animacja na podstawie Wrońca). A czym Wroniec jest?

Jest czymś zupełnie nowym i to pod kilkoma względami. Najpierw – język. Autor porzucił barokowe, wielokrotnie złożone sentencje na rzecz języka dziecięcych książeczek, a więc mamy tu proste, krótkie zdania. Oczywiście widoczny jest w tym wszystkim dukajowy kunszt, niektóre zdania to prawdziwe perełki (mi ciągle chodzi po głowie Sami muszą znaleźć drogę – chłopiec i jeszcze mniejsza dziewczynka). Cała zresztą książka jest stylizowana na adresowaną dla najmłodszych – grube kartki, duży tekst, ilustracje.

O czym więc Dukaj tym językiem bajek dziecięcych opowiada? Ano o stanie wojennym, 1981. Stan wojenny widziany przez dziecko i zapisany w takiej konwencji jest przedziwną krainą, zamieszkaną przez wojaków-wroniaków, MOMO, złomoty, bubeków, szpicli i stalowe suki. Świetne się ogląda razem z małym Adasiem ten szary świat, fantasmagorycznie wykrzywiony w oczach chłopca. Nierzeczywiste to wszystko tym bardziej, że zdarzyło się naprawdę. Z tego też powodu tak naprawdę dzieci nie powinny po nią sięgać – świat jest wykrzywiony, ale okrucieństwo pałowania MOMO jest prawdziwe.

„Oglądać” możemy dzięki licznym ilustracjom, dobrze pasującym do treści i formy książki. Jest ich naprawdę bardzo dużo, zajmują po pół strony, a raz na jakiś czas pojawiają się w jeszcze większym formacie. Zresztą, zobaczcie sami:

Jedyną wadą książki jest jej długość – czyta się to tak na prawdę i ogląda przez 2 godziny i koniec. Jasne jest jednak, że książka „dla dzieci” nie może być objętości takiego ponadtysiącstronicowego Lodu. Z drugiej strony – na pewno jest to książka, do której warto wracać. Nie  lada gratką są też piosenki – Piosenka Bubeka, Członka czy Przechodniów.

losuki

newtrace

Ostrzegam – wpis raczej techniczny 😉

Jak działa traceroute (na Windows – tracert) wie każdy szanujący się student informatyki. Do hosta docelowego wysyłane są pakiety z początkowo małymi, później coraz to większymi liczbami TTL. Ponieważ TTL zmniejsza się o 1 z każdym przeskokiem do kolejnego routera to wiadomo, że osiągnie ostatecznie wartość 0. Router na którym to nastąpi zwraca do hosta źródłowego informację o przekroczeniu czasu. Host źródłowy wypisuje na ekranie kolejne adresy, które zwróciły taką informację i powstaje nam całkiem ładna trasa. Pakiet z TTL-em równym 1 pozwala nam wykryć najbliższy router, z numerem 2 kolejny i tak aż dojdziemy do celu.

Wiadomo jednak, że, tak jak kij, każdy router ma co najmniej dwa końce – są to interfejsy sieciowe. traceroute pozwala nam wykryć jedynie jeden koniec każdego routera – interfejs „po naszej stronie”. Zerknijmy na poniższy komiks:

traceroute uruchomiony na komputerze pozwoli poznać adres IP interfejsów eth0 i eth2. Niestety, interfejsy eth1 i eth3 pozostają ukryte. A raczej pozostawały – do dzisiaj!

Program newtrace pozwala na śledzenie trasy pakietu, uwzględniając wszystkie interfejsy sieciowe przez które on przechodzi. Innymi słowy, dzięki niemu otrzymamy elegancką listę routerów, zaś każdy z nich będzie miał przyporządkowane dwa adresy: interfejs wejściowy (w powyższym wypadku eth0 i eth2) i wyjściowy (na diagramie – eth1 i eth3).

Jak to działa? Przez zgadywanie. Zerknijmy raz jeszcze na diagram i załóżmy, że interesuje nas adres interfejsu eth1. Wiemy 2 rzeczy:

  1. interfejs ten fizycznie znajduje się na routerze 1,
  2. interfejs jest w tej samej podsieci, co interfejs eth2.

Ponieważ znamy adres interfejsu eth2, możemy określić listę adresów IP znajdujących się w tej samej podsieci. A raczej moglibyśmy, gdybyśmy znali również maskę. Z praktyki wynika jednak, że takie między-routerowe połączenia to bardzo małe podsieci o maskach na przykład /30 lub /29.

Załóżmy więc, że lista jest określona. Nie pozostaje nic innego, jak wysyłać żądania echo request do każdego z adresów. Kluczową rzeczą jest tu TTL – ustawiamy go na taką samą wartość, jak dla pakietu, który dotarł wcześniej do eth0 (czyli w naszym przykładzie: 1). Dzięki temu, jeśli pakiet dotrze do testowanego adresu IP zyskujemy pewność, że jest on przypisany do routera 1. A skoro jest przypisany do routera 1 i znajduje się w tej samej podsieci co eth2, to jest to eth1. â–¡

Pozostaje jeszcze sytuacja, w której przetestowaliśmy hipotetyczne podsieci o masce /30, /29, a nawet /28 i dochodzimy do jakiejś ogromnej podsieci, zawierającej setki lub więcej adresów, które trzeba przetestować. Można to robić, jeśli nam zależy. W implementacji powyższego algorytmu stosuję jednak ograniczenie – jeśli szukany adres nie znajdzie się w podsieciach o maskach większych lub równych /28, to proces szukania jest przerywany. Wartość tę można modyfikować parametrem -m podanym z linii komend.

Ponieważ program robi różne dziwne rzeczy na gniazdach, wymaga uruchomienia jako root. Źródła na githubie, można ściągnąć paczkę. Całość oczywiście w Ruby.

UPDATE 22 X 2009

Dodałem jeszcze trzy końcowe testy, wszystkie sprawdzają, czy eth0 i domniemany eth1 są na tym samym routerze:

  1. newtrace sprawdza, czy do domniemanego eth1 nie dochodzi przypadkiem pakiet z niższym TTL-em,
  2. sprawdza też, czy w odpowiedziach echo reply ustawiona jest ta sama wartość TTL-a (różne systemy mogą ją sobie różnie ustawiać),
  3. sprawdza w końcu (i to jest test ostateczny ;))czy identyfikatory pakietu IP odpowiedzi echo reply z eth0 i domniemanego eth1 są podobne (czy nie różnią się o więcej niż 10). Jeśli tak, to istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że eth0 i eth1 są na tej samej maszynie. Jedynym wyjątkiem jest sytuacja, w której interfejsy są jednak na różnych maszynach, ale żadna z nich nie ustawiają pola identyfikatora (równe jest 0).

Teoria strun duszy

Bo to jest tak, że dusza przypomina z grubsza otwarte pudło. Taki prostopadłościan, bez jednej ściany – tam od góry do dołu ponaciągane są struny, bo jest to pudło rezonansowe. Uderzy ktoś w jedną strunę – ogarnia Cię melancholia, w inną – radość dzika lub złość straszliwa. I zadanie sztuki na tym ma polegać, żeby te struny pobudzać odpowiednio. Oczywiście, ciągnąć palcami za nitki delikatne to żadna sztuka i tak naprawdę efekt tego mizerny. O wiele lepiej, gdy sztuka struny pobudza dźwiękiem o odpowiedniej częstotliwości. Tym dźwiękiem czasem może być słowo, scena, fragment melodii lub zdanie – dzyń! i ciarki na plecach i alarm w głowie: „nie wiem o co chodzi, ale czuję, że o coś wielkiego”.

To z tego powodu tak uwielbiam Doktora (Władcę Czasu, nie Medyka-Narkomana). Twórcy serialu idealnie wyczuli to, jak moje struny są podokręcane (wszak każdy ma je naciągnięte inaczej nieco) i dalejże! Każdy odcinek sprawia, że chce mi się śmiać, że jestem całkiem nieźle przerażony i oczywiście czuję ten smutek, z którym Doktor mówi „I’m sorry, I’m so sorry”. Wzorcowy pod tym względem odcinek to oczywiście „Girl in the fireplace„.

Słuchałem w wakacje dość namiętnie ostatniej płyty Gabrieli Kulki i A. wyciągnęła mi gdzieś z kartonu oryginalną płytę Tori Amos, bo to (jak wszyscy wiedzą) podobne. Kojarzyłem T., ale żeby tak całą płytę przesłuchać, to nie. No i objawienie – z dźwiękami Tori rezonuje mi strasznie dużo strun. Chyba nie umiałbym ich nawet wszystkich nazwać (o, to może być cecha sztuki prawdziwej). Chciałbym, żebyście i Wy to poczuli, ale co ja mogę? Wkleić kawałek piosenki? I jaka pewność, że Wasze struny są tak nakręcone jak moje i że nasze pudła zabrzmią podobnie?

Project Euler

Matematyka obowiązkowa na maturze! I co tu napisać? Nawet gdybym zdawał maturę w tym roku to ten przedmiot wybrałbym tak czy siak. Najchętniej pośmiałbym się z jęków przerażonych maturzystów i wspomniał o „humanistach” (koniecznie w cudzysłowie), ale nie ma co kopać leżącego. Uważam, że matematyka to podstawa każdej nowoczesnej nauki, a jej znajomość jest niezbędna dla każdego kto chce o sobie z dumą mówić, że jest ogólnie wykształcony (nie mówiąc już o kolejnych stopniach wtajemniczenia naukowego).

Ostatnio znalazłem bardzo fajną stronę, z ponad dwoma setkami zadań matematyczno-informatycznych. Zazwyczaj zadanie takie składa się z krótkiego wprowadzenia i zagadki, na którą trzeba odpowiedzieć wprowadzając jedną liczbę. Cudo to nazywa się Project Euler i jest naprawdę wciągające dla osób, które lubią takie łamigłówki i znają chociażby podstawy programowania w dowolnym języku. Zadanie pierwsze można jeszcze od biedy policzyć na kartce:

Jeśli wypiszemy wszystkie liczby naturalne poniżej 10 które są wielokrotnościami 3 lub 5, otrzymamy 3, 5, 6 i 9. Ich suma to 23.

Znajdź sumę wielokrotności 3 lub 5 mniejszych od 1000.

Ale z kolejnym nie byłoby już tak łatwo:

Każdy nowy wyraz w ciągu Fibonacciego jest utworzony poprzez dodanie do siebie dwóch poprzednich wyrazów. Rozpoczynając od 1 i 2, pierwsze 10 wyrazów to:

1, 2, 3, 5, 8, 13, 21, 34, 55, 89, …

Znajdź sumę wszystkich parzystych wyrazów ciągu które nie przekraczają 4 milionów.

Naprawdę fajna i wciągająca sprawa. Można potrenować znajomość języka programowania, algorytmów, matematyki i angielskiego. Ja rozwiązałem już 50 problemów (co przy 254 zagadkach nie jest niczym imponującym), ale staram się dalej 😉

WHW cz. 2 – Ryanair

Obiecałem kolejny wpis opisujący naszą wycieczkę. Tak więc parę słów na temat przelotu Ryanairem.

Najtańszym, najszybszym i najlepszym sposobem dostania się do Glasgow z Polski jest samolot. Krótki przegląd cen biletów sprawił, że zdecydowaliśmy się na korzystania z usług Ryanair. Cena wyświetlona w wyszukiwarce połączeń jest bardzo zachęcająca i wynosi zwykle 19 – 69 zł (kupowaliśmy w kwietniu, więc z 3-miesięcznym wyprzedzeniem). Niestety, do ceny tej należy doliczyć parę rzeczy.

Opłaty lotniskowe to standard, wyświetlone są mniejszymi cyframi po prawej stronie i wynoszą około 100 zł (zależy od lotniska). Kolejną kwotą wyświetloną mniejszymi cyframi jest odprawa online, o której jeszcze napiszę. Jej koszt to 20 zł. Reszta opłat (już niewyświetlona), to:

  • „Opłata z tytułu obsługi płatności”. Czyli płacimy za to, że możemy zapłacić. 5 € od osoby za lot w jedną stronę.
  • Opłata za bagaż. Ryanair dopuszcza bagaż podręczny o ograniczonym rozmiarze i wadze 10 kg, bez płynów, ostrych narzędzi, itd. Można dokupić bagaż rejestrowany, 15 kg, co przy wyjeździe w góry jest niezbędne. 10 € od osoby za lot w jedną stronę.

Tak więc bilet kupiony. Nie dane nam jednak było zaznać spokoju oczekiwania na wakacje. W czerwcu dostałem maila, że loty z Krakowa do Glasgow są odwołane i mogę ubiegać się o zwrot kasy, pod podanym linkiem. Sytuacja wielce niezadowalająca – wszak drugi bilet (na przykład z Wrocławia) na ten sam termin w czerwcu byłby już droższy niż w kwietniu. Postanowiłem zadzwonić.

Ryanair ma w Polsce infolinię pod numerem 0700…, 2 zł / minutę. Po 5 minutach oczekiwania odezwał się konsultant (po angielsku oczywiście), wypytał o szczegóły i przebukował nam bilet za darmo – zamiast Krakowa polecieliśmy z Wrocławia. Niby nie ma się czym cieszyć, takie przebukowanie powinno być standardem, ale tak naprawdę to nigdy nie wiadomo.

Nadeszła w końcu wigilia wyjazdu i pakowanie plecaków. Warto pilnować wagi bagażu (żadna przyjemność zostawiać rzeczy na lotnisku). My dzień przed odlotem poszliśmy ważyć plecaki na pocztę. W bagażu nie można mieć butli gazowych (trzeba kupić na miejscu). Na pokład nie można wnosić płynów, chyba, że kupione w sklepie bezcłowym, już po odprawie.

Wynalazkiem (dosyć fajnym) Ryanair jest „odprawa online”. Po kupnie biletu, na 15 dni przed podróżą (lub później, byle nie mniej niż 4 godziny przed odlotem) należy wydrukować sobie kartę pokładową, czyli bilet. Oszczędza to stania w jednej kolejce (na lotnisku i tak kolejek jest dużo). Z taką kartą idzie się zważyć bagaż (który na taśmie gdzieś odjeżdża). Następnie, z samym bagażem podręcznym można już udać się do ostatniej odprawy i kontroli celnej (zdjąć trekkingowe buty!)

Wracając zapomnieliśmy odprawić bagaż i z tymi plecakami poszliśmy prosto do odprawy osobowej (ciesząc się, że mała kolejka). Pani na lotnisku w Glasgow była jakaś niekumata i zamiast skierować nas do odprawy bagażowej kazała upychać wszystko do plecaków (tak, byśmy mieli jeden bagaż podręczny). Na szczęście w porę zorientowaliśmy się o co chodzi i oddaliśmy bagaż rejestrowany w innej kolejce, choć nerwów było sporo.

Polecieliśmy i wróciliśmy. Misja Ryanair zakończona sukcesem.

PS. Przy powrocie zostało mi nieco brytyjskiego bilonu. Postanowiłem kupić pizzę na pokładzie. Wielkość kanapki, odgrzewana w mikrofali (a komórki każą wyłączać!), cena jak za dobrą pizzę w Glasgow. Trzeba było wziąć 3 Snickersy.

West Highland Way

W radiu mówili, że wakacje polegają na tym, że człowiek zajmuje się czymś innym niż na co dzień. Ponieważ ja codziennie przesiaduję parę godzin przy stole z laptopem, moje wakacje polegały na 9 dniach łażenia. Miejsce? West Highland Way – szkocka trasa piesza.

WHW to długa trasa, ma 152 km. W zależności od kondycji można ją przejść w 5, 6 lub 7 dni. My przeszliśmy w 8 😉 Trasa zaczyna się w największym szkockim mieście, Glasgow, prowadzi m.in. wzdłuż największego szkockiego jeziora, Loch Lomond do stóp największej szkockiej góry, czyli Ben Nevis. Kończy się w Forcie William, miejscowości podobnej do naszego Zakopanego (z tym, że na północy, a nie na południu kraju).

Tyle, jeśli chodzi o fakty. Co z wrażeniami subiektywnymi? Zacznę może od estetycznych. Szkocja jest ładna. Skojarzenie z zielonymi górami (te po których biegał William Wallace z Braveheart) jest jak najbardziej słuszne. Góry i pagórki są porośnięte, bardzo rzadko ujrzeć można gołą skałę. Najczęściej spotykaną rośliną są paprocie, które porastają wszystko tak jak u nas kosodrzewina. Fajnie, bo paprocie są niższe i nie zasłaniają widoków. A te są spektakularne. Zwłaszcza ostatnie dni podróży były niesamowite, nawet plecak przestał ciążyć, ogromna przestrzeń i podróż ze wzgórza na wzgórze, piękna sprawa.

Trasa nie przechodzi przez żaden szczyt, co pozwala skupić się na samym chodzeniu, nie jest celem zdobywanie kolejnych wzniesień. Choć oczywiście podejść jest dużo i niektóre są bardzo wyczerpujące (zwłaszcza jak się nie zabierze wody…)

Do tego należy dodać jeszcze jeziora – bardzo ich w tych górach dużo. Przede wszystkim Loch Lomond (wzdłuż którego szliśmy 1,5 dnia), ale też i mniejsze. Razem z A. zboczyliśmy z WHW na 5 minut, by zobaczyć to wielkie jezioro ze szczytu Conic Hill – widok niesamowity.

Jeden z uczestników wyprawy powiedział nam szkockie przysłowie o pogodzie: „jeśli ci się nie podoba, poczekaj 5 minut, na pewno dostaniesz inną”. Coś w tym jest. Zwykle było pochmurno i to jest najlepsza pogoda do chodzenia. Czasem wyglądało słonko, jednak niestety, codziennie przez jakiś czas padało. Zazwyczaj udawało się wysuszyć rzeczy, choć jeden popołudniowo-wieczorno-nocno-poranny deszcz był chyba najmniej przyjemnym momentem podróży. Konieczność rozstawiania i chowania namiotu w ulewie i zakładanie mokrych butów, brr. Ale przeżyliśmy, a jadąc do Szkocji było wiadomo, że takiej właśnie pogody należy się spodziewać.

Wspomniałem o namiocie? W Szkocji można rozstawić sobie namiot w dowolnym miejscu w granicach rozsądku. Odpada raczej podwórko przed czyimś domem, ale już łączka za pagórkiem jest jak najbardziej odpowiednia. Korzystając z tej wolności połowę nocy spędziliśmy śpiąc na „dziko”, połowę zaś w zorganizowanych campingach. Cena za noc w takim campingu to £6/osobę, w to wliczone są gorące prysznice (co za rozkosz!). Istnieją również „free wild camping”, zwykle przy hotelach. Są to miejsca z ładnie skoszoną trawą, na których można się rozbić za darmo, ale bez dostępu do WC i łazienek. Coś za coś.

Oczywiście człowiek oprócz spania musi też coś zjeść. W polskim Tesco nakupowaliśmy sobie zupek chińskich, gorących kubków, parę kiełbas, kabanosów, margarynę, marmoladę i chleb. Mieliśmy też kuskus i jakiś chiński makaron, którego nie trzeba gotować a można zalać wrzątkiem, do zjedzenia z sosem. Można na tym przeżyć, tak zwykle wyglądały nasze śniadania i część obiadów lub kolacji. Oprócz tego staraliśmy się eksploatować napotkane puby. W życiu nie zjadłem tyle frytek, dodawane są do wszystkiego. Oprócz tego smażone mięso i ryby. Wszystko niezdrowe i tłuste – takie jak lubię 😉 Cena za posiłek którym można się najeść to około £6-8, oczywiście najlepiej wchodzić do zatłoczonych knajp.

Jako informatyk oczywiście nie mogłem się obyć bez nowoczesnych technologii. Całą trasę relacjonowałem na żywo, używając swojego ostatniego dzieła – hikerloga. Ponieważ łączenie się z Internetem przez Orange kosztowałoby więcej niż cały wyjazd razem wzięty, kupiłem kartę sieci Three (10 zł na Allegro) i doładowałem ją już w Glasgow (drukują paragony z kodem, jak u nas). Za £10 dostałem 150 MB, co wystarczyło w zupełności na wysyłanie błyskotliwych komentarzy i fotek z komórki. Jeśli ktoś chce mieć tani Internet na wyjeździe za granicą – polecam taką metodę.

Myślę, że to nie jest jedyny wpis o WHW, na opisanie czeka jeszcze opis bojów z Ryanair i ogólnie opis komunikacji. Tymczasem zapraszam do oglądania:

hikerlog – serwis blogów podróżniczych

Od dłuższego już czasu pracuję nad nowym serwisem o nazwie hikerlog. Strona umożliwiać będzie tworzenie blogów podróżniczych i opisywania podróży już w czasie ich trwania. Serwis zamierzam upublicznić w sierpniu, ale już teraz można tam zajrzeć, poczytać i obejrzeć kilka krótkich fotorelacji. Za tydzień będzie jeszcze ciekawiej – postaram się przetestować hikerloga w praktyce i opisywać na bieżąco wycieczkę na trasie West Highland Way.

Márai o lądowaniu

Jest godzina czwarta nad ranem, kiedy w naszym mieszkaniu w Salerno rozbłyskuje ekran telewizora. Pierwszy człowiek, Armstrong, w tej chwili stawia stopę na Księżycu. Za nim jego towarzysz; obraz jest ostry, wyrazisty. Przysnąłem trochę w ciągu tego długiego czuwania, teraz przecieram oczy, odpędzam senność, mrugam powiekami. Robię to razem z setkami milionów ludzi, którzy widzą na własne oczy i słyszą na własne uszy, jak dwóch ludzi staje na Księżycu. Zaskakuje mnie, że nie znajduję w sobie uczucia entuzjazmu. Może dlatego, że ta chwila przekracza próg wyobraźni, widzę coś, na co świadomość nie potrafi już automatycznie odpowiedzieć? Armstrong i jego towarzysz niezgrabnie, słoniowato gramolą się z rakiety, zataczając się, w kangurzych podskokach odtańcowują księżycowy balet.

W gazetach, w radio i telewizji skrzypi retoryka lądowania na Księżycu. „Człowiek wyruszył w Kosmos, zwyciężając grawitację, przekroczył wymiar Czasu i Przestrzeni…” „Człowiek otrzymał w świecie nowe zadanie…” Wspomnienie, które zachowałem z porannej godziny, jest, nie wiadomo dlaczego, przygnębiające. Los Człowieka związany jest z Ziemią i jakkolwiek by się wysilał, musi pozostać Człowiekiem tu, na Ziemi.

Sándor Márai, Dzienniki

3 filmy gangsterskie

Wrogowie publiczni

Do kin weszli właśnie „Wrogowie publiczni”, film gangsterski z Johnnym Deppem w roli głównej. Film długi i dobry. Bardzo lubię lata ’30, w USA był to czas wielkiego kryzysu, długich płaszczy, kapeluszy i broni maszynowej. Depp w filmie wcielił się w swojego imiennika – Johna Dillingera, nazywanego w tych latach Wrogiem Publicznym nr 1. Jego antagonistą jest niejaki Melvin Purvis, agent Biura Śledczego, które w tych latach miało dostać dodatkowy przymiotnik: Federalne, to znaczy takie, które może ścigać przestępców w wielu różnych stanach. Dillinger ma swoich przyjaciół – gangsterów – i razem obrabiają różne instytucje w widowiskowy sposób, ew. uciekają z więzień. Dla miłośników takiego kina – kawał dobrej zabawy.

Gorączka

Po „Wrogach publicznych” nabrałem chęci na więcej. „Gorączka” to film z dwiema gwiazdami – Alem Pacino i Robertem De Niro. „Złym” jest tu Neil McCauley (De Niro), zaś dzielnym policjantem – Vincent Hanna (Pacino). Film bardzo podobny do „Wrogów publicznych” (no, odwrotnie, bo „Gorączka” była 14 lat wcześniej). Wyraziste postaci po przeciwnych stronach barykady, Neil ze swoimi ludźmi robi widowiskowe napady, ale i Vincent jest świetnym gliną.

Bardzo podobny jest wątek romantyczny – w obu przypadkach wygląda to tak, że gangster wchodzi do lokalu, zaczyna rozmawiać z nieznajomą dziewczyną, zakochuje się w niej (z wzajemnością) i obiecuje wyjazd gdzieś daleko, oczywiście po załatwieniu kilku spraw. W „Gorączce” większy nacisk położony jest na relację między gliną a przestępcą (piją nawet razem kawę i jest to jedna z najlepszych scen filmu). Ważnym wątkiem jest również fatalny stan relacji rodzinnych Vincenta. Smutny film i dobry.

Donnie Brasco

I zatoczyliśmy kółko. Kolejny gangsterski obraz, tym razem z Deppem i Pacino. Różni się od pozostałych – nacisk położony jest nie na spektakularne akcje, ale na rozwój relacji. Bo i takie jest zadanie agenta FBI o pseudonimie Donnie (Depp), który musi zinfiltrować środowisko brooklyńskich przestępców, zdobywając zaufanie jednego z nich – Lefty’ego (Pacino). Misja ta mu się udaje – jednak zdobywając przyjaźń Lewusa, zaczyna oddalać się od FBI i rodziny (znowu motyw schrzanionego życia rodzinnego gliny), a przybliżać do swoich nowych przyjaciół. Fabuła ma miejsce w latach ’70 (co widać na plakacie obok) i jest oparta na faktach (tak jak „Wrogowie”).

McCauley