W radiu mówili, że wakacje polegają na tym, że człowiek zajmuje się czymś innym niż na co dzień. Ponieważ ja codziennie przesiaduję parę godzin przy stole z laptopem, moje wakacje polegały na 9 dniach łażenia. Miejsce? West Highland Way – szkocka trasa piesza.
WHW to długa trasa, ma 152 km. W zależności od kondycji można ją przejść w 5, 6 lub 7 dni. My przeszliśmy w 8 😉 Trasa zaczyna się w największym szkockim mieście, Glasgow, prowadzi m.in. wzdłuż największego szkockiego jeziora, Loch Lomond do stóp największej szkockiej góry, czyli Ben Nevis. Kończy się w Forcie William, miejscowości podobnej do naszego Zakopanego (z tym, że na północy, a nie na południu kraju).
Tyle, jeśli chodzi o fakty. Co z wrażeniami subiektywnymi? Zacznę może od estetycznych. Szkocja jest ładna. Skojarzenie z zielonymi górami (te po których biegał William Wallace z Braveheart) jest jak najbardziej słuszne. Góry i pagórki są porośnięte, bardzo rzadko ujrzeć można gołą skałę. Najczęściej spotykaną rośliną są paprocie, które porastają wszystko tak jak u nas kosodrzewina. Fajnie, bo paprocie są niższe i nie zasłaniają widoków. A te są spektakularne. Zwłaszcza ostatnie dni podróży były niesamowite, nawet plecak przestał ciążyć, ogromna przestrzeń i podróż ze wzgórza na wzgórze, piękna sprawa.
Trasa nie przechodzi przez żaden szczyt, co pozwala skupić się na samym chodzeniu, nie jest celem zdobywanie kolejnych wzniesień. Choć oczywiście podejść jest dużo i niektóre są bardzo wyczerpujące (zwłaszcza jak się nie zabierze wody…)
Do tego należy dodać jeszcze jeziora – bardzo ich w tych górach dużo. Przede wszystkim Loch Lomond (wzdłuż którego szliśmy 1,5 dnia), ale też i mniejsze. Razem z A. zboczyliśmy z WHW na 5 minut, by zobaczyć to wielkie jezioro ze szczytu Conic Hill – widok niesamowity.
Jeden z uczestników wyprawy powiedział nam szkockie przysłowie o pogodzie: „jeśli ci się nie podoba, poczekaj 5 minut, na pewno dostaniesz inną”. Coś w tym jest. Zwykle było pochmurno i to jest najlepsza pogoda do chodzenia. Czasem wyglądało słonko, jednak niestety, codziennie przez jakiś czas padało. Zazwyczaj udawało się wysuszyć rzeczy, choć jeden popołudniowo-wieczorno-nocno-poranny deszcz był chyba najmniej przyjemnym momentem podróży. Konieczność rozstawiania i chowania namiotu w ulewie i zakładanie mokrych butów, brr. Ale przeżyliśmy, a jadąc do Szkocji było wiadomo, że takiej właśnie pogody należy się spodziewać.
Wspomniałem o namiocie? W Szkocji można rozstawić sobie namiot w dowolnym miejscu w granicach rozsądku. Odpada raczej podwórko przed czyimś domem, ale już łączka za pagórkiem jest jak najbardziej odpowiednia. Korzystając z tej wolności połowę nocy spędziliśmy śpiąc na „dziko”, połowę zaś w zorganizowanych campingach. Cena za noc w takim campingu to £6/osobę, w to wliczone są gorące prysznice (co za rozkosz!). Istnieją również „free wild camping”, zwykle przy hotelach. Są to miejsca z ładnie skoszoną trawą, na których można się rozbić za darmo, ale bez dostępu do WC i łazienek. Coś za coś.
Oczywiście człowiek oprócz spania musi też coś zjeść. W polskim Tesco nakupowaliśmy sobie zupek chińskich, gorących kubków, parę kiełbas, kabanosów, margarynę, marmoladę i chleb. Mieliśmy też kuskus i jakiś chiński makaron, którego nie trzeba gotować a można zalać wrzątkiem, do zjedzenia z sosem. Można na tym przeżyć, tak zwykle wyglądały nasze śniadania i część obiadów lub kolacji. Oprócz tego staraliśmy się eksploatować napotkane puby. W życiu nie zjadłem tyle frytek, dodawane są do wszystkiego. Oprócz tego smażone mięso i ryby. Wszystko niezdrowe i tłuste – takie jak lubię 😉 Cena za posiłek którym można się najeść to około £6-8, oczywiście najlepiej wchodzić do zatłoczonych knajp.
Jako informatyk oczywiście nie mogłem się obyć bez nowoczesnych technologii. Całą trasę relacjonowałem na żywo, używając swojego ostatniego dzieła – hikerloga. Ponieważ łączenie się z Internetem przez Orange kosztowałoby więcej niż cały wyjazd razem wzięty, kupiłem kartę sieci Three (10 zł na Allegro) i doładowałem ją już w Glasgow (drukują paragony z kodem, jak u nas). Za £10 dostałem 150 MB, co wystarczyło w zupełności na wysyłanie błyskotliwych komentarzy i fotek z komórki. Jeśli ktoś chce mieć tani Internet na wyjeździe za granicą – polecam taką metodę.
Myślę, że to nie jest jedyny wpis o WHW, na opisanie czeka jeszcze opis bojów z Ryanair i ogólnie opis komunikacji. Tymczasem zapraszam do oglądania: