Dolomity

Decyzja została podjęta: pod koniec września jedziemy w góry. Rumuńskie góry: Maramuresz. Podobno bardzo urokliwe, mieliśmy tam spędzić tydzień, spanie pod namiotami, pożywianie się zupkami chińskimi, itd., czyli: typowe studenckie wakacje. Niestety, pogoda w Yahoo skutecznie zniechęciła nas do wyjazdu – komu zresztą miła byłaby perspektywa tygodniowego moknięcia. Szybka zmiana planów – jedziemy w Dolomity, góry północnej części Włoch, gdyż jedynie w ten obszar Starego Kontynentu zaglądało podówczas słońce.

Było fajnie. Niestety po dwóch dniach i tutaj dopadł nas deszcz ze śniegiem, ale fajnie było i tak. Dolomity to wysokie góry, poruszaliśmy się zwykle na wysokości nieco niższej niż 2 km n.p.m., nocleg był nieco powyżej. Zbudowane są z, hm, dolomitów, czyli skałki opisanej przez zabójcę, któremu zachciało się zostać geografem. Wysokość i duża ekspozycja (nowopoznane słówko) sprawia, że są to góry dość trudne – w kilkustopniowej dolomickiej skali trudności pierwszy poziom odpowiada Giewontowi, zaś drugi – wejściu na Orlą Perć. Reszta (aż do szóstego!) to już zabawa dla ludzi ze sprzętem.

W Dolomitach byliśmy w niedzielę wieczorem, ceny na kempingu nieco odstraszające (łącznie prawie 40 euro za 4 osoby + namiot + samochód), na szczęście przy szosie wiodącej z Sesto udało się znaleźć przyjemną łączkę. Nazajutrz nasze dwa namioty pokrywał szron, wszyscy narzekali też na zmarznięte stopy – ale cóż to dla dzielnych turystów!

Wyruszyliśmy na trasę, określoną jako „bez trudności”, czy też „no problemo” (przez jednego z pracowników schroniska). Droga do pierwszego (Lunelli) i drugiego (Berti) schroniska przebiegła rzeczywiście dość przyjemnie, podziwialiśmy inne niż w Polsce góry i ogólnie było OK. Nocleg zaplanowaliśmy sobie w kapsule, o której później. Jednak po drugim schronisku rozpoczęła się droga po trawersie (kolejne fajne słówko) i tutaj rzeczona już ekspozycja 😉 sprawiła, że droga nie była wcale bezproblemowa – choć nie była też jakaś wyjątkowo straszna. W każdym razie do kapsuły dotarliśmy nieźle zmachani i zziębnięci (wysokość 2070 m n.p.m.)

Sama kapsuła warta jest tego, by poświęcić jej oddzielny akapit. Kapsuła, zwana z włoskiego bivacco, to metalowa budka, wielkości około 2,6 x 2 metrów, zawierająca 9 prycz i stół. Piękny czerwony mały domek, który stał się naszym jednonocnym mieszkaniem. W środku kapsuły znaleźliśmy koce, świeczki, a nawet księgę pamiątkową. Wielką zaletą bivacco jest cena – 0 euro. Można by pewnie zaplanować jakieś przejście od jednej budki do drugiej – w porównaniu z namiotem oferują one duży komfort i ciepło (nie mówiąc już o tym, że rozbijanie namiotów w Dolomitach jest zabronione poza kempingami).

Nazajutrz powitał nas ładny widok i z nowymi siłami ruszyliśmy z powrotem do Sesto, z zamiarem zjedzenia pizzy. Po raz kolejny lajtowa ścieżka okazała się dość wyczerpująca. Na domiar złego w Sesto trafiliśmy na porę sjesty (wszystkie restauracje zamknięte). Z powodu dodatkowo niesprzyjającej pogody postanowiliśmy jechać dalej – na południe! – choć to już temat na inną opowieść.

Kilka uwag praktycznych dla zabłąkanych google-nautów, którzy do tego bloga dotarli spragnieni wiedzy nt. Dolomitów:

  1. Pasta (makaron) z sosem pomidorowym w schronisku kosztuje 6 euro.
  2. W podobnej cenie można zjeść pizzę w mieście (pizza jednoosobowa).
  3. Kempingi są drogie, płaci się od osoby i namiotu.
  4. Kapsuły są naprawdę fajne.
  5. We wrześniu jest zimno (gadanie o ciepłych Włochach na wysokości 2km traci sens).
  6. Dolomity są piękne.

No i na koniec pozdrowienia 🙂 Dolomicką ekipę tworzyli: A., Baś, Ołów i ja.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *