Przeglądając stare wpisy na blogu zdziwiłem się, że żadnego z nich nie poświęciłem zespołowi The Mars Volta – tymczasem ich debiutancka płyta De-Loused in the Comatorium jest jednym z najlepszych kawałków muzyki, jaki miałem okazję słuchać. Nie zrozumcie mnie źle – Legenda czy The Unforgottable Fire też są bardzo dobre, ale jednak The Mars Volta to coś zupełnie innego od zespołów, które znałem wcześniej (i później też).
De-Loused… to concept-album opowiadający o niejakim Cerpinie Taxt’ie. Cerpin próbował popełnić samobójstwo zażywając dużą dawkę morfiny zmieszanej z trutką na szczury. Próba jest jednak nieudana – nasz bohater zapada w śpiączkę, podczas której doświadcza wizji. Na wiki piszą, że wizje te mają dotyczyć kondycji ludzkości i jego własnej psychiki. Mi się wydaje, że tych wizji nie da się opisać słowami (gdyby się dało, to czemu miałby służyć album?). Po tygodniu Cerpin się budzi i stwierdza, że po tym, czego doświadczył, dalsze życie nie ma sensu. Historia jest niejakim hołdem dla przyjaciela zespołu – Julio Venegas – który zmarł w podobnych okolicznościach, jak Cerpin. Czytaj dalej →
Bo to jest tak, że dusza przypomina z grubsza otwarte pudło. Taki prostopadłościan, bez jednej ściany – tam od góry do dołu ponaciągane są struny, bo jest to pudło rezonansowe. Uderzy ktoś w jedną strunę – ogarnia Cię melancholia, w inną – radość dzika lub złość straszliwa. I zadanie sztuki na tym ma polegać, żeby te struny pobudzać odpowiednio. Oczywiście, ciągnąć palcami za nitki delikatne to żadna sztuka i tak naprawdę efekt tego mizerny. O wiele lepiej, gdy sztuka struny pobudza dźwiękiem o odpowiedniej częstotliwości. Tym dźwiękiem czasem może być słowo, scena, fragment melodii lub zdanie – dzyń! i ciarki na plecach i alarm w głowie: „nie wiem o co chodzi, ale czuję, że o coś wielkiego”.
To z tego powodu tak uwielbiam Doktora (Władcę Czasu, nie Medyka-Narkomana). Twórcy serialu idealnie wyczuli to, jak moje struny są podokręcane (wszak każdy ma je naciągnięte inaczej nieco) i dalejże! Każdy odcinek sprawia, że chce mi się śmiać, że jestem całkiem nieźle przerażony i oczywiście czuję ten smutek, z którym Doktor mówi „I’m sorry, I’m so sorry”. Wzorcowy pod tym względem odcinek to oczywiście „Girl in the fireplace„.
Słuchałem w wakacje dość namiętnie ostatniej płyty Gabrieli Kulki i A. wyciągnęła mi gdzieś z kartonu oryginalną płytę Tori Amos, bo to (jak wszyscy wiedzą) podobne. Kojarzyłem T., ale żeby tak całą płytę przesłuchać, to nie. No i objawienie – z dźwiękami Tori rezonuje mi strasznie dużo strun. Chyba nie umiałbym ich nawet wszystkich nazwać (o, to może być cecha sztuki prawdziwej). Chciałbym, żebyście i Wy to poczuli, ale co ja mogę? Wkleić kawałek piosenki? I jaka pewność, że Wasze struny są tak nakręcone jak moje i że nasze pudła zabrzmią podobnie?
Rok temu pisałem o związkach między tańcem a rewolucją (A revolution without dancing is a revolution not worth having!) Pisząc to wszystko, miałem niestety smutne przeświadczenie, że z jakąkolwiek rewolucją będę miał styczność jedynie oglądając V jak Vendetta. Przeświadczenie to jest obecne nie tylko w mojej głowie, o czym świadczy piosenka, która leci czasem w radiu (jest o rewolucji, więc nadaje się oczywiście do tańczenia).
Byłem wczoraj na koncercie Voo Voo. Najbardziej podobały mi się te momenty, w których muzyka stawała się tak dynamiczna, że słychać było już jedynie hałas – zarówno proces dochodzenia do takich momentów jak i powrót do normalnie linii melodycznej to bardzo fajna sprawa. Pierwszym kawałkiem, w którym to usłyszałem jest 21st Century Schizoid Man z pierwszej płyty King Crimson (rok 1969!).
Płyta War to pierwsza płyta U2, która zdobyła tak wielką popularność. Pochodzą z niej dwa hity: Sunday Bloody Sunday oraz New Year’s Day. Ten drugi zainspirowana została zresztą wydarzeniami w naszym kraju: ruchem solidarnościowym i wprowadzeniem stanu wojennego.
Okładka płyty to zdjęcie chłopca, którego znamy już z płyty Boy – pierwszego albumu U2. O ile jednak tam jest on uosobieniem niewinności, to w przypadku War ma zacięty wyraz twarzy, rozciętą wargę i zmierzwione włosy. I cała płyta jest taka – drapieżna. Czytaj dalej →
Oglądałem wczoraj drugi raz film The Fountain (Źródło). Film to…
…fantastyczna historia hiszpańskiego konkwistadora, który w krainie Majów musi odnaleźć tajemnicze Drzewo Życia. Drzewo to daje nieśmiertelność, a jego odnalezienie jest konieczne do uratowania Hiszpanii (i jej pięknej Królowej) przed wrogami. Z drugiej jednak strony, ten film to…
Po obejrzeniu Quantum of Solace mam wrażenie, że nowy Bond postanowił wszystkich wkurzyć. Tak więc, po kolei:
Przede wszystkim wkurza oczywiście swoich wrogów – szefa organizacji terrorystycznej (tym razem strojącego się w piórka ekologa, w czym pomaga nazwisko: Green) oraz pewnego obleśnego typa mającego ambicje stać się dyktatorem Boliwii. Akurat ten rodzaj wkurzania Bond trenuje od początku swoich dziejów.
Po wtóre – wkurza również swoich sprzymierzeńców, w szczególności przełożonych. Wkurza przez zbyt wielką ilość trupów, które za sobą zostawia, a – jak wiadomo – trupa ciężko jest przesłuchać. W pewnym nawet momencie Bond zostaje pozbawiony kart kredytowych i paszportów, zaś w innym momencie pozbawiony jest przez mocodawców nawet broni. O tym, że mu to w niczym nie przeszkadza nie muszę chyba mówić.
Wkurza w końcu fanów serii 007. O ile Casino Royale bazowało na prostej negacji stereotypowych zachowań Bonda, co obrazuje słynny dialog:
-Wstrząśnięte czy mieszane?
-Mam to w dupie.
więc o ile bazowało na negacji, to w najnowszej części bohaterowi już wszystko wisi. Nie ma zamiaru ani negować, ani potwierdzać stereotypów. Spytany co pije, odpowiada, że nie wie. Nie ma żadnych gadżetów, których nie dałoby się kupić na e-bayu. Niegdyś wzór dobrego wychowania, teraz wrzuca trupa przyjaciela do kontenera na śmieci, wyciągając mu jeszcze z portfela pieniądze. Kiedyś elegancki dżentelmen, teraz przez większą część filmu chodzi w zakrwawionych pozostałościach garnituru. Myślę, że gdyby Świetlicki lub Bursa byli tajnymi agentami, to mieliby właśnie taki styl, jaki ma przemieniony Bond – upijając się na pokładzie wyczarterowanego samolotu.
Każdy film z Bondem opiera się na schemacie złożonym z 3 elementów: pościg, walka, scena łóżkowa. Producenci zdają się być znurzeni takim schematem i tym, że muszą tak film skonstruować. Niektóre sceny walki lub pościgów są tak nakręcone, że nie wiadomo już kto z kim walczy, ani kto kogo ściga. Wszystko rozmywa się – tak jakby producenci wiedzieli, że w umyśle widza wszystkie sceny walk z każdej części i tak zleją się w jedno – i taki rozmyty „zlepek” już przedstawiają. Podobnie jest ze sceną łóżkową. Wiadomo, że musi być, ale dodana została jakby producentom filmu już zwyczajnie się nie chciało, jakby ich to męczyło. W jednej scenie Bond zaprasza kobietę do apartamentu, w kolejnej: leżą już w pościelach. OK, miejmy to już za sobą, była scena? Była.
Oczywiście, nie sądze, by producentom się rzeczywiście nie chciało – wszystkie te zabiegi są rzecz jasna celowe. I wiecie co? Wychodzi to filmowi na dobre. Oprócz znakomitej sensacji, mamy też film, który w ładny sposób rozprawia się ze stereotypizowaną do granic możliwości serią. Polecam.
PS. Piosenka początkowa jest fajna. Moje pierwsze skojarzenie to King Crimson z kobiecym wokalem (choć hiphopowa maniera niezbyt do skojarzenia pasuje). Zresztą, zobaczcie sami:
Lao Che to zespół, który sporo poprzewracał w Polskiej scenie muzycznej. Najpierw zaszokował wszystkich tym, że o historii można mówić w przebojowy sposób – nie popadając jednocześnie w patos. Chodzi oczywiście o Powstanie Warszawskie. Natomiast ostatnia płyta – Gospel – dzięki genialnym tekstom i oryginalnej muzyce długo widniała na listach bestsellerów. W niedzielę, 12 X 2008, Lao Che zawitało do Torunia, gdzie o 20.30 rozpoczęli koncert „Pod aniołem” w „Piwnicy pod aniołem”.
Niedzielnym wieczorem przed lokalem ustawiła się dość spora kolejka fanów liczących, że uda się kupić jeszcze bilet – niestety wszystkie wyprzedane były już kilka dni wcześniej. Dość długo trwały przygotowania, ustawianie głośności poszczególnych głośników i instrumentów, zresztą drobne poprawki na żądanie zespołu dokonywane były praktycznie po każdej piosence pierwszej połowy koncertu.
A same piosenki – rozpoczął Gospel i Bóg zapłać, później Kowboje, następnie przeboje z Powstania i praktycznie do końca koncertu zespołowi udało się zachować równowagę między wszystkimi płytami oprócz pierwszej – z Guseł były tylko 3 piosenki. Jednak płyta ta jest jednocześnie najmniej znana i zdaje się, że fani byli zadowoleni z takiego rozkładu. Kapela umiejętnie dysponowała naszymi siłami, po co ostrzejszych kawałkach następowała chwila na rytmiczne kiwanie się do melodii mpaKOmpaBIEmpaTA czy Wiedźmy.
Mnie najbardziej chyba cieszyły kawałki z Powstania: moim osobistem numerem jeden jest Barykada. Barykado, nasza Polsko mała, idź pod prąd daje piękne możliwości dialogu z publicznością, zaś przejście ze spokojnej zwrotki do czadowego refrenu jest jedną z najlepszych rzeczy, jaką można przeżyć na koncercie i przeżyć w ogóle 😉 Warto przyjść na koncert także dla usłyszenia niech żyje Polska z gardeł setki studentów – i nie ma to nic wspónego z jakimkolwiek nacjonalizmem, jest za to naprawdę fajne. To zdaje się być przesłaniem zespołu i tej płyty: ludzie Powstania to byli naprawdę fajni ludzie, a z drugiej strony – podobni do nas.
Po koncercie oczywiście nastąpiły bisy. Pierwsze były przygotowane, zespół wyszedł nie dając nam zbyt długo czekać. Na drugą porcję bisów musieliśmy już nieco czekać – a gdy zespół pożegnał się po raz drugi, serwując nam Siekierę, najwytrwalsi skandowali Lao Che przez circa 10 minut. I kapela wróciła, dając nam okazję do pogo przy Godzinie W. Wszyscy podziękowali gromkim „Dzię-ku-je-my, dzię-ku-je-my” za te dwie godziny świetnej zabawy. Do następnego koncertu!
Strona używa plików cookies, aby ułatwić Tobie korzystanie z serwisu oraz do celów statystycznych. Jeśli nie blokujesz tych plików, to zgadzasz się na ich użycie oraz zapisanie w pamięci urządzenia. Pamiętaj, że możesz samodzielnie zarządzać cookies, zmieniając ustawienia przeglądarki. Brak zmiany ustawienia przeglądarki oznacza wyrażenie zgody.
Zamknij