Wojtek Orliński to publicysta Gazety Wyborczej i periodyku Lewą nogą. Jakoś nigdy nie odpowiadała mi pieśń lewicy, ale lubię czytać WO w dwóch wypadkach: gdy pisze o kulturze popularnej (w szczególności o muzyce i science-fiction) i gdy pisze o ojcostwie. Ostatnio na swoim blogu zamieścił fajny wpis dotyczący drugiego tematu – polecam.
Archiwa autora: Newton
Kazimierz Wierzyński
Są dzieła, o których ciężko powiedzieć chociażby jedno własne zdanie, gdyż każde takie zdanie będzie kłamstwem. Prawdą jest tylko sama treść dzieła, wyraża się ona i broni samodzielnie, słowa zaś komentarza zaciemniają jedynie tę prawdę, odwodząc od tego co istotne. Takim dziełem jest bez wątpienia piosenka Kazimierz Wierzyński z płyty Autor. Czemu więc służyć ma ten wpis? No cóż, podtytuł bloga do czegoś zobowiązuje.
Kielich pór roku zgłębiając wielekroć
Dotrzesz do Stanów Zjednoczonych Duszy
Kiedy sprzeczności się ze sobą zetkną
Jedno jeszcze pragnienie nieodmiennie suszy:
Zgubić za sobą ból, gorycz i żal
W ostatnim skoku w nieskończoną dal.
Oto więc mamy naszego bohatera. Człowiek, który zgłębił już wielekroć kielich pór roku i to doświadczenie doprowadziło go do pewnej stałości, gdy wszystko jest już dokładnie takie, jak być powinno. Gdy duszą nie szarpią żadne sprzeczności, gdy jest się zadowolonym z tego co się osiągnęło, przyjmując ze spokojem także wszystkie swoje błędy. W głębi duszy jest jednak tęsknota za ciszą jeszcze większą, za uniezależnieniem się od porażek i sukcesów, za dopełnieniem i zwieńczeniem przeżytych lat.
Unieść się ponad spiekotę epoki
Śmignąć przez ściany dymów z jednego odbicia
Przeskoczyć wieczność w jednym mgnieniu oka
I pobić rekord świata w długości przeżycia
Opaść w zaświecie jak świetlisty szal
W ostatnim skoku w nieskończoną dal
„Autor” – ciekawostka
Zespół Strachy na Lachy (projekt Grabaża z Pidżamy Porno, to oni śpiewają Dzień dobry, kocham Cię) wydał parę miesięcy temu płytę Autor, z piosenkami Jacka Kaczmarskiego. Miały się tam znaleźć m.in. A my nie chcemy i Autoportret Witkacego, jednak posiadacz praw autorskich – Przemysław Gintrowski – nie wyraził na to zgody. Wersje SnL (o innych melodiach niż oryginały) nie odpowiadały mu ze względu na brak walorów artystycznych. W ostatecznej wersji te dwie piosenki zostały wycięte. Zaburzyło to koncepcję Autora, muzycy musieli zmienić kolejność utworów i dołączyć jeden dodatkowy, który nie przeszedł wstępnej selekcji – słynne Mury.
Na tym jednak nie koniec. SnL przedstawiły tę całą historię na dołączonej do płyty wkładce-plakacie. Do albumu została również dołączona czysta płyta, aby – jak artyści wyjaśniają – każdy mógł nagrać swoją wersję, z piosenkami w kolejności oryginalnej (która została podana). Oczywiście – jasno to napisali – chodzi jedynie o utwory legalne nagrane na kupionym albumie. Oczywiście nie mogli zresztą napisać inaczej.
Tyle jeśli chodzi o to, co jest zapisane. Jednak łatwo domyśleć się o co chodzi naprawdę. Gdyby artystom zależało tylko na tym, by każdy mógł mieć płytę z piosenkami w oryginalnej kolejności (choć ciągle wybrakowaną), czemu by sami takich płyt nie sprzedawali, nie bawiąc się w dodawanie CD-R-ów?
Odpowiedź na pytanie jest prosta. Dziwnym trafem (wyciek ze studia?) w Internecie pojawiły się dwa brakujące utwory (notabene, bardzo dobre). Każdy kto zakupił płytę może więc uzupełnić sobie album i nagrać wersję director’s-cut. Strasznie mi się spodobała ta sztuczka, dzięki której fani dostali niewybrakowany produkt. Produkt ten zresztą – po pierwszym odsłuchaniu – zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Więcej wkrótce.
„Moja dumka”
Mianem dumki określali kozacy swoje smutne pieśni o dziewczynach, które pozostały w domu rodzinnym, a których już się nie ujrzy, z powodu takich czy innych żądnych krwi wrogów. W Polsce najsłynniejszą dumką jest oczywiście piosenka z filmu Kawalerowicza (która pewnie do tych prawdziwych ma się nijak). Podczas zabawy noworocznej usłyszałem piosenkę, którą autor również nazwał dumką. Jego.
Piosenka ta nie ma nic wspólnego z kozackimi utworami. Podmiot liryczny opowiada tu ni mniej ni więcej tylko o tym, że udało mu się przelecieć zdobyć względy swojej wybranej, bo ona wybrała właśnie jego. Jest z tego powodu najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, a w tym szczęściu nie może się z nim równać nawet król. Co więcej: największym skarbem jest miłość i niech cały świat się dowie! Treść więc – jak widać – jest szalenie oryginalna.
Mamy więc tytuł nie pasujący do treści i treść która zdaje się być sztampową. Czemu więc w ogóle piszę tego posta? Bo wykonanie jest fenomenalne – radość i młodość bije wręcz ze śpiewu Marka Tranda. Jak młodość może bić ze śpiewu? Posłuchajcie i sprawdźcie sami!
Lód – recenzja
Była historia. I był rok 1907. I katastrofa była. W syberyjskiej tajdze nastąpił wybuch, który powalił drzewa w promieniu 40 kilometrów. Ludzie dostrzegli tę eksplozję z 1,5 tysiąca kilometrów, usłyszeli zaś z kilometrów 4,5 tysiąca. Od tego momentu dzieje świata zaczęły iść nie w tę stronę, co trzeba.
Ale jak można powiedzieć, w którą stronę powinny iść dzieje świata? Czyżby determinizm? Ale cóż to za determinizm, gdy jednak nie determinuje? Dukaj mówi: prawa. Odkryj człowiecze prawa rządzące historią, a potem sprawdź, czy teraźniejszość zgodna jest z tymi prawami. Nie jest. Na świat w 1907 roku przyszedł Lód.
Lód zamroził historię. Ponieważ Lód pojawił się na Syberii, zamroził najpierw historię Rosji. Nie było więc wojny, rewolucji, Polska to dalej rosyjska prowincja. Spytacie: jak historię mógł lód zamrozić? Sposobów jest kilka.
Znane i zwyczajne pierwiastki: żelazo, węgiel, pod wpływem Lodu zyskały właściwości niezwykłe i niezmiernie przydatne. Rosja stała się jedynym eksporterem tungetytu – materiału 20-krotnie droższego od złota. Nowe bogactwo pozwoliło przetrwać Rosji carów.
Lód wpływa także na logikę. Albowiem w krainie Lata, której Lód nie dotknął, wszystko jest rozmyte, błotniste, ani takie ani takie. Spróbuj zastosować żelazną logikę, ścisłe wynikania na relacje międzyludzkie, na politykę, na ekonomię – nie da się, dziedziny te wbrew logice postępują. Natomiast kraina Zimy – tu Lód wymroził wszelką niepewność. Kraina Zimy to raj dla miłośników detektywistycznych powieści, gdzie samą jeno dedukcją można odkryć kto zabił i dlaczego. Kraina Zimy to raj dla matematyków – albowiem relacje międzyludzkie stają się równie przejrzyste i poddające się ścisłym prawom jak matematyczne równania. Kraina Zimy – tu nawet mówić zbyt wiele nie trzeba, wszyscy posiadając odpowiednie informacje mogą dojść tylko do tych samych wniosków. Tu nie ma wariatów. Ale nie ma też genialnych wynalazców – wymyślenie czegokolwiek wymaga, by udać się poza często uczęszczane myślowe drogi.
No i jest powieść. Głowny bohater – Gierosławski – z krainy Lata zmierza ku krainie Zimy transsyberyjską koleją. Zmienia się nasz bohater – to cecha charakterystyczna dukajowych powieści. Na początku nawet ciężko o nim powiedzieć by istniał – taki jest nijaki. Staje się jednak coraz bardziej. Wraz z nim zmienia się i czytelnik – przynajmniej ten piszący te słowa. Czy to powszechne, że czytając książkę, powieść świat tłumaczącą, chce się to tłumaczenie wraz z bohaterem przyjąć, za swoje uznać? Ba – nawet teraz piszę tak, w takim stylu, jakby to Gierosławski myślał i pisał. Ot – książka lodowa, ma moc zmrozić i czytającego.
Całość stylizowana jest na powieść przełomu XIX wieku. Język, ortografia, rozmiar (ponad 1000 stron) no i czas ukazanych wydarzeń przywodzą na myśl owe dzieła pozytywistyczne. Możemy tu spotkać Teslę, Piłsudskiego, Rasputina – oczywiście w historii zamrożonej, historii alternatywnej. Możemy usłyszeć jak brzmiałyby pijackie przyśpiewki, gdyby historia tak się właśnie potoczyła. Możemy usłyszeć, jak by mówiono. Możemy zrozumieć, jak by myślano. Powieść prawdziwa – opisuje świat i człowieka. Warto.
Powieści
Moim ulubionym gatunkiem literackim jest powieść. Lubię dobrą powieść. Charakterystyczni bohaterowie, błyskotliwe dialogi i wartka akcja. Fabuła nad którą myśli się przez kilka tygodni i styl, który wchodzi w krew na kilka miesięcy. Wiele wątków pobocznych. No i najmniej 350 stron, a dobrze jako powyżej 500. Nie lubię Coehlo. Nie lubię powieści eksperymentalnych (chyba, że posiadają w/w cechy). Nie lubię powieści, w których fabuła jest tylko narzędziem dla ukazania blablabla. Wolę 10 razy przeczytać Lalkę niż jeszcze raz przeczytać Alchemika. Powieści, w których większość zdań zawiera uniwersalną prawdę uważam za nic nie warte z matematycznego powodu: jeśli coś jest uniwersalne, tzn. można to dopasować do każdej sytuacji, to taki obiekt musi należeć do zbioru pustego. Takiemu zbiorowi jest też równa wartość owych sentencyj. Nowoczesne powieści przypominają mi papkę serwowaną w domu dla nerwowo chorych – nie wymagając przetrawienia, podają wszelkie wnioski do jakich powinien dojść czytelnik ot tak, po prostu. Na każdej stronie po 20 wniosków, każdy znajdzie coś dla siebie. Fabularna wersja „książeczek upominkowych„. Fabuła – kto by się nią przejmował. Bohaterowie – jeśli są stypizowani i płascy, to lepiej pasują do stylu przypowieści. Dialogi? Po co owijać absolut w bawełnę? Styl? A jakiż to charakterystyczny styl można nadać zdaniu, nie przekazującemu żadnej konkretnej treści? Sfabularyzowane haiku, autorzy poszli na skróty ku celowi o nazwie „Ukażmy czym jest świat i człowiek”.
Bo taki rzeczywiście powinien być cel powieści. Powieści dobre od czytalnych odróżniam po tym, że te pierwsze rzeczywiście ukazują prawdę o człowieku i świecie, a te drugie – samą jeno opowieść (jak zauważył Philip K. Dick). Ukazanie tych podstawowych prawd nie może jednak odbywać się na poziomie dosłownym. Nie można napisać: albowiem prawdą o człowieku jest tamto i siamto. Nie można tego zrobić z tej chociażby przyczyny, że powieść taka nigdy nie zajmie 350 stron (nie marząc już o 500). Opisana historia, zachowanie bohaterów (psychologiczne prawdopodobne i uzasadnione) – to ma mi ukazać wizję człowieka. Wszelkie zdarzenia i przeciwności, zakończenie i początek, tło – tu chcę dowiedzieć się czegoś o świecie.
Z tego powodu lubię fantastykę. W science-ficition naukowe podejście daje logiczność wywodu. Chęć zachowania realizmu (no, prawdopodobieństwa) w dziedzinie techniki wymusza zachowanie zdrowego rozsądku na innych płaszczyznach. Fantasy ma z kolei długie tradycje w ukazywaniu znakomitych historii (patrz: baśnie). Znana powieść fantasy (6 części, ponad 200 stron każda!) o kilku hobbitach zajmujących się spedycją biżuterii przekazuje więcej prawdy na temat istot ludzkich niż wszystkie Czarownice z Portobello razem wzięte. Choć oczywiście nie tylko fantastyka – chyba, że Dostojewskiego lub innego Prusa za fantastę uznamy.
Tyle rozważań, teraz część pt. „zastosowanie”. Będzie krótko. 6.XII Jacek Dukaj wydaje nową książkę, pt. „Lód„. Dukaj to gość, który napisał m.in. opowiadanie Katedra (ekranizacja niemalże dostała Oskara). Nowa powieść ma ponad 1000 stron, akcja rozgrywa się w carskiej Rosji (m.in. Warszawa, kolej transsyberyjska i sama Syberia), bohaterów jest multum, a autor łączy rozważania filozoficzno-historiozoficzne z wciągającą fabułą. Jak dla mnie – bomba. Miłej lektury życzę Wam i sobie.
Średnik
Kilka lat temu, w liceum jeszcze będąc, napisałem wypracowanie na temat roli średnika w wierszu Marność Naborowskiego. Gdybym wtedy prowadził bloga, to wypracowanie to z pewnością by się na nim znalazło. Nie prowadziłem wtedy, za to prowadzę teraz – zapraszam do lektury! A tak swoją drogą – szkoda, że bieżący kierunek studiów nie daje możliwości pisania takich głupot…
Średnik – renesans czy barok
Podczas jednej z ostatnich lekcji polskiego, omawialiśmy i interpretowaliśmy wiersz Daniela Naborowskiego pt. „Marnośćâ€. Ostatnim elementem tejże interpretacji było zwrócenie uwagi na pewien ważny element utworu – myślnik znajdujący się w przedostatnim wersie. Myślnik został bez wahania rozpoznany jako element należący do kultury baroku. Czy jednak zakres naszych zainteresowań może obejmować jedynie myślnik? Nie, byłoby to zubożenie tego tekstu. W mej krótkiej pracy, rozprawce, postaram się omówić znaczenie średnika, który widzimy w drugim wersie.
Średnik ten jest znakiem wielce intrygującym. Jako że utwór łączy w sobie cechy dwóch okresów literackich: renesansu i baroku, podstawowym zadaniem, któremu postaram się sprostać w tejże pracy, jest określenie, do elementów której z tych epok możemy średnik zaliczyć.
Nieuważny czytelnik mógłby zakrzyknąć w tym momencie: „Jak to? Przecież to oczywiste, że średnik z drugiego wersu jest renesansowy!â€. Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka średnik jest typowo syntetycznym znakiem interpunkcyjnym. Łączy on w sobie kropkę i przecinek. Można więc w nim zobaczyć syntetyczne skłonności autora okresu renesansu, skłonności do łączenia antyku i czasów jemu współczesnych, skłonności do tworzenia rzeczy nowych, złożonych ze znanych już elementów. Wydawać by się więc mogło, że jasno widać tu typowo odrodzeniowy zachwyt nad wielkością człowieka: który stał się tak potężny, iż może nawet łączyć znaki przystankowe w całkiem nowe twory! Myśleniu temu nie można nic zarzucić, jednak moim zdaniem taka interpretacja średnika byłaby powierzchowna. Należy zejść głębiej…
Przypatrzmy się średnikowi dokładniej. Cóż widzimy? Dramatyzm, dynamikę i brak harmonii. Ostatnią cechę możemy zaobserwować w ogromnej niesymetryczności tego znaku. Widać wyraźnie, iż dół przeważa, przecinek jest większy niż kropka. Po połączeniu z treścią drugiego wersu, po którym średnik następuje, wszystko staje się jasne. „I wszystkie ziemskie włości;â€. Czymże jest więc to przeważanie dolnego znaku – przecinka, jeśli nie dodatkowym zaznaczeniem skłonności natury ludzkiej do szukania tego co na ziemi, w dole, wśród „ziemskich włościâ€. Czy któryś z poetów doskonalej potrafił opisać ten dramatyzm, dualizm człowieczeństwa?
W czym zaś przejawia się dynamika? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy zadać inne: do czego podobny jest średnik? Oczywiście do dwukropka! Zaryzykowałbym nawet tezę, iż średnik jest przekształconym dwukropkiem – gdzie jedna z dwóch kropek zmieniona zostaje na przecinek. Co autor mógł nam więc jeszcze przez ten znak powiedzieć? Otóż, moim zdaniem, chodzi o zaakcentowanie potrzeby zmian. Warto zauważyć pewien drobiazg: otóż nie można stwierdzić, że zmiana dwukropka w średnik jest zmianą na gorsze, ani też na lepsze. Autor jest więc zwolennikiem poglądu, że w życiu trzeba coś robić, zmieniać je. Nieważne w jaki sposób – ważne by coś się działo. Daje zresztą temu wyraz w dwóch wersach: „Miłujmy i żartujmy, / Żartujmy i miłujmyâ€. Czy jest coś bardziej dynamicznego od miłości, czy jest coś bardziej dynamicznego niż średnik?
Jak widać, po odrobinie zastanowienia, można nabrać pewności, że średnik jest elementem kultury baroku. Oczywiście nie jest to wyczerpująca analiza tego znaku – na taką można by wydać kilka książek. Mam nadzieję, że praca będzie inspiracją do własnych przemyśleń i ciekawych sposobów patrzenia na znaki interpunkcyjne.
Młodzież współczesna
Odkryłem dziś, że nie mogę znaleźć wspólnego języka ze współczesną młodzieżą (hehe, jakbym sam nie był przypadkowo jej przedstawicielem). Stałem z Ewą na przystanku tramwajowym, przy którym siedziało trzech miłośników bluz z kapturem i szerokich spodni. Po pewnym czasie jeden z nich podszedł i spytał się „czy mamy czas”. Odpowiedziałem (zgodnie z prawdą), że nie – niedługo miał przyjechać tramwaj, a zresztą nie wiedziałem, co niby mielibyśmy zrobić, gdybyśmy ten czas posiadali. Gość zrobił minę pt. „dostałem, ale takie jest życie, może kiedyś będę mógł oddać” i odszedł.
Dopiero Ewa uświadomiła mi, że chłopakowi chodziło prawdopodobnie o zegarek. Nie wpadł bym. Krzyknąłem oczywiście, że przepraszam, nie zrozumiałem i za siedem ósma i w ten sposób ocalone zostały przyjazne relacje między studentami i licealistami (lub gimnazjalistami – po wyglądzie ciężko rozróżnić).
3 depresyjne piosenki o jesieni i jedna nie
Złota polska jesień. Na dworze zimno jak diabli, deszcz siąpi, wiatr wieje, pięknie jest! A ja lubię taką aurę, pod warunkiem, że siedzę już sobie wieczorem sam w pokoju, światło jest przyciemnione, w zasięgu ręki ciepła herbata i z głośników dobiega jakaś muzyka. Oczywiście, nie będzie to nic radosnego, o nie. Na taki klimat należy wyszukać jakieś beznadziejnie melancholijno-smutne kawałki. Co ciekawe, wiele z nich ma tematykę związaną z jesienią (choć w przypadku najlepszej – Świetlików – ten związek jest nieco naciągany). Oto moja prywatna lista „The best of autumn”.
Na pierwszym miejscu bez wątpienia umieszczam piosenkę Świetlików, pt. Pod wulkanem. Jest tu zawarta taka dawka dekadencji, że wystarczyłoby jej na obdarowanie kilku młodopolskich, zapijających się absyntem artystów, a jeszcze by zostało. Sam początek jest już cudowny:
Po zdjęciu czarnych okularów
Ten świat przerażający jest tym bardziej
Prawdziwy jest – właściwe barwy
Wpełzają we właściwe miejsca
Później mowa jest o śniegu, który spadnie i zakryje wszystko – możnaby to od biedy pod jesień podciągnąć (na dworze jest tak zimno, że śniegiem wcale bym się nie zdziwił).
Drugi utwór pochodzi z jesiennej płyty U2 – chodzi oczywiście o October. Jest to zresztą kawałek tytułowy, a więc właśnie October. Motywem przewodnim jest wspaniała solówka The Edge’a na pianinie. Motyw prosty, ale wystarczająco smutny, by utwór mógł trafić na tę listę. Zwieńczeniem jest krótki wyśpiewany przez Bono z pewnym bólem tekst o ogołoconych drzewach i upadłych królestwach.
Trzeci kawałek nazywa się po prostu Jesień. Swoiste mistrzostwo w dołowaniu (się) pokazał tu nie byle kto, bo sam Edward Stachura. Muzykę do tego cuda dorobiło Stare Dobre Małżeństwo i tak przy akompaniamencie skrzypiec i gitar i przesuwanych po strunach palców powstał krótki (jak zresztą wszystkie powyższe), lecz ładny utwór.
Ponieważ jednak życie nie jest aż tak straszne, na koniec piosenka pogodna (tak jak w przypadku U2 – o październiku). Tomek Budzyński nagrał kiedyś spokojną płytkę pt. Taniec szkieletów, która kończy się utworem również nazywającym się Jesień. Optymistyczna, wszak już nie umrzemy – zostaliśmy tam, gdzie śmierci już nie ma. Może więc i jesień nie będzie taka zła? Właśnie przez okno wpada do mojego pokoju jasne słoneczne światło.
Widelec
Zdażyło mi się w życiu napisać już parę programów. Zwykle ważniejsze niż stukanie w klawisze jest tutaj stukanie się w głowę, by wymyśleć sposób, w jaki konkretny fragment otaczającej nas rzeczywistości przedstawić w jakimś miłym lub mniej miłym języku programowania. Zazwyczaj trzeba było ten fragment rzeczywistości rozłożyć na kilka elementarnych czynności, które po sobie występowały.
Programowanie strukturalne pozwoliło lepiej nieco te elementarne czynności przedstawić – najpierw można było napisać małe części – funkcje i procedury (np. „okno”, „drzwi”, „dach”), a potem z nich stworzyć większą całość – „dom”, np. każąc programowi stworzyć 4 okna i jeden dach. Nie trzeba było za każdym razem od nowa uczyć głupiego komputera, jak to okno ma wyglądać – wystarczyło zrobić to raz.
Kolejny krok – programowanie obiektowe – pozwala na jeszcze lepsze odwzorowanie rzeczywistości. Twórca takiego paradygmatu w programowaniu musiał być chyba zafascynowany platońską filozofią – ideami i przedmiotami je odzwierciedlającymi. Bo i w programowaniu obiektowym mamy idee (nazywane klasami) i przedmioty, które są namacalnymi tych idei przedstawieniami (nazywają się te przedmioty obiektami). Można więc stworzyć ideę – klasę okna, a później zrobić jedno okno drewniane, inne szklane, a wszystkie te obiekty są tego właśnie typu – okna.
Jednak prawdziwy przewrót kopernikański (w końcu w Toruniu) nastąpił, gdy poznałem funkcję fork. Funkcja ta nie jest bezpośrednio związana z paradygmatami o których wyżej, ale ma wielkie znaczenie, którego chyba sobie jeszcze do końca nie uświadomiłem. Otóż funkcja fork (z ang. widelec) sprawia, że program się rozwidla. Od momentu jej wywołania działają jednocześnie dwa programy, wykonujące te same instrukcje (jeden nazwany potomkiem, drugi rodzicem). No, może nie całkiem równocześnie, ale człowiek (ani program) i tak nie zauważy różnicy.
Każdy z tych dwóch programów jest w stanie sprawdzić, którą instancją jest, a nawet skomunikować się z tym drugim. Oczywiście byłem świadom istnienia takiej możliwości, a nawet tego, że jest dość często używana, ale co innego słyszeć, a co innego samemu użyć i zobaczyć, że to działa i jest dość proste. Już nie ciąg operacji następujących po sobie, ale dwa ciągi zdarzeń. Albo cztery. Albo 128. Wszytko naraz. W jednej chwili. Szok.