Zakończyłem w ostatnim czasie oglądać dwa seriale: Lost (Zagubieni) i Six feet under (Sześć stóp pod ziemią). Oba dość znane, Lost ma 6, a Six… 5 serii, kręcone były w odpowiednio drugiej i pierwszej połowie zeszłej dekady. Jednocześnie jednak bardzo się różnią – wydaje mi się, że różnica między nimi jest kluczowa dla całego serialowego świata i dzieli go na dwie części: „rozrywkową” i „realistyczną”.
Lost (jak zresztą pewnie wiecie) to historia grupy rozbitków lotu Oceanic 815, którzy próbują przetrwać na pełnej tajemnic wyspie. Z czasem (w retrospekcjach) poznajemy historię każdego z bohaterów i można odnieść wrażenie, że nie trafili na wyspę przypadkowo – zwłaszcza, że ich losy przecinały się już przedtem. Wyspa okazuje się być zamieszkana i z odcinka na odcinek jedna tajemnica goni drugą. Są to tajemnicy dotyczący miejsca, w którym pasażerowie samolotu się znaleźli, ale i samych pasażerów.
Six feet under to opowieść o zakładzie pogrzebowym prowadzonym przez rodzinę Fisherów – braci Nate’a i Dave’a. Fabuła każdego odcinka luźno snuje się wokół pogrzebu konkretnej osoby lub osób, która ginie w początkowej scenie. Jest to zabieg podobny do zastosowanego w Housie – choć to Six feet… było wcześniej. Poznajemy więc rodzinę Fisherów – wymienieni bracia mają jeszcze nastoletnią siostrę Claire i matką Ruth, poznajemy ich partnerów i przyjaciół. Jest to jednak dość małe grono i rzadko się zdarza, by ktoś do niego dołączył (w przeciwieństwie do Lost gdzie znaczących bohaterów jest kilkudziesięciu).
Głównym motywem Lost są zagadki. Niewiadome piętrzą się od pierwszego odcinka, a rozwiązanie każdej z nich wymaga wprowadzenia kilku nowych. Czasem pojawia się nowa postać, która (jak mamy nadzieję) potrafi udzielić odpowiedzi, jest to jednak tylko złudzenie – zwykle podlega ona komuś stojącemu wyżej. Frustrację wynikającą z niewiedzy dzielimy razem z bohaterami, którzy również są źli, że naprawdę nie mają pojęcia czemu znaleźli się na wyspie i co powinni zrobić. Właściwie dopiero na końcu, w ostatniej serii, wszystko zaczyna się powoli wyjaśniać, układając się w pewien rodzaj wyspowej mitologii.
Wydaje mi się, że w Six feet under nie istnieje żaden główny motyw. Owszem, są wątki ciągnące się przez kilka odcinków lub przez cały serial, fabuła jednak dość naturalnie snuje się w różnych kierunkach. Co nie znaczy, że jest nudno – cały serial składa się z wielu mini-opowieści, które same w sobie są perełkami i nie pozwalają odejść od komputera (kiedyś się pisało „od telewizora” – dziwne nie?) Myślę jednak, że przedstawiane historie służą tutaj raczej do zaprezentowania bohaterów, pokazania ich od wielu różnych stron. Dzięki temu, że widzimy jak zachowują się w różnych sytuacjach (często skrajnych), możemy ich naprawdę dobrze poznać. Oczywiście, wymaga to, aby psychologia postaci była spójna (co nie znaczy, że przewidywalna) i jest to spore wyzwanie. Sądzę jednak to, że twórcy Six feet under sprostali temu wyzwaniu i uważam to za największą zaletę serialu.
Lost również składa się z wielu małych wątków. Niestety, większość z nich polega na łączeniu się w sojusze, bieganiu po dżungli między tymi samymi miejscami i biciu się nawzajem. To, że te historie powtarzają się cały czas w kółko, a zmieniają się jedynie szczegóły (skąd i dokąd biegniemy, z kim, kogo musimy powstrzymać przed kim) sprawia, że wszystkie odcinki tak naprawdę zlewają się w jedno. Sytuacja nie wygląda lepiej jeśli chodzi o psychologię postaci. Jest ona, cóż, kiepska. Bohaterowie są płytcy, każdego z nich można podsumować jednym zdaniem i zdanie to pozostanie prawdziwe przez wszystkie 6 serii. Nie pomagają tu retrospekcje z życia „przed” wyspą, ani wspomniana powtarzalność motywów. Właściwie jeśli w danym odcinku bohater A biegnie przez dżunglę, aby powstrzymać bohatera B przed zrobieniem tego czy tamtego, to A i B można by wymienić miejscami – wszystko i tak będzie się trzymać kupy.
Łatwo przewidzieć, który serial bardziej mi się podobał. Rzeczywiście, Six feet… uważam za bardzo wartościowy – do licha, skłania do myślenia lepiej niż niejedna książka. Wydaje mi się, że powieść czy film można nazwać dobrym wtedy, jeśli próbuje przedstawić spójną wizję świata i człowieka. Six feet under próbuje. Natomiast Lost jest dość przyzwoitą rozrywką, niestety – jak się zdaje – bez większej głębi (nawet, jeśli chce udawać coś innego). Oczywiście, lekka rozrywka nie jest niczym złym. Jeśli jednak za kilka lat postanowię odświeżyć sobie kilka najlepszych seriali, Six feet… będzie pośród nich, całkiem niedaleko od The Wire.
Stwierdzenie, że six feet under ukazuje realistyczną część świata to chyba nadużycie…
Choć napisałeś „realistyczną”, więc może ujdzie jako niutonowska klasyfikacja serialowa 😉
Chodziło mi o to, że „Six feet under” reprezentuje tę bardziej „realistyczną” grupę seriali.
Być może niektóre wydarzenia przytrafiające się postaciom 6FU są mało prawdopodobne. Jednak widzę to tak: scenarzyści wymyślają dziwne sytuacje i dziwnych bohaterów, łączą jedno z drugim, a później patrzą co się stanie — starają się jednak, by już zachowanie tych bohaterów w tych sytuacjach było jak najbardziej realistyczne. Trochę na zasadzie eksperymentu ze szczurami w labiryncie, trochę na zasadzie demiurga tworzącego swoje światy.
I tak naprawdę nie przeszkadza mi to, że w którymś tam odcinku niebieski lód [1] spada z samolotu i zabija jakiegoś kolesia (co jest właściwie bardzo mało prawdopodobne). Podoba mi się natomiast to, że bohaterowie serialu zetknięci są z taką sytuacją zachowują się tak i owak, co pozwala mi ich lepiej poznać.
[1] – http://en.wikipedia.org/wiki/Blue_ice_(aircraft)
ja obejrzalam six feet jednym tchem, promuje gejostwo, ale ogolny klimat jest naprawde ciekawy, bo w koncu oryginalny. dostal mnostwo nagrod i wyroznien. wszystkim sie podoba 🙂