Chciałem mieć wszczepkę odkąd przeczytałem Czarne Oceany. Taką, jaką zaimplantował sobie Nicholas Hunt jeszcze zanim powiedział, że nazywa się Nicholas Hunt i że teraz będzie kłamał. O taką wszczepkę:
Nicholas Hunt zupgrade’ował sobie mózg.
Zielona Tuluza 10 pokryła mu chaotyczną nanosiecią szarą masę kory. Kiedy spał i kiedy nie spał, w dzień i w nocy, obracały mu się w głowie młynki modlitewne i z nie-świadomych części mózgu płynęły w myślnię obronne mantry, inhibicyjne nieskojarzenia, fala za falą, mozolnie odpychając dookolne struktury psychomemiczne. […]
Uczył się więc żyć w zortowirtualizowanym świecie. Przestał na przykład nosić telefon – zdjął sygnet, odpiął klips. Już ich nie potrzebował. Rozmowy przyjmowała te raz wszczepka, zamiast sygnału dźwiękowego pojawiało się nazwisko bądź kod dzwoniącego, z góry, po lewej, na czerwono. […]
Zaniedbał przez to niemal zupełnie zamknięcie konferencji. Obudziwszy się niedzielnym rankiem w inicjacyjnym błękicie OVR, na kolejne siedem godzin stracił zupełnie poczucie czasu (chociaż posiadał w pamięci tuzin różnych wizualizatorów jego pomiaru). Bawił się wszczepką jak dziecko. Testował po kolei programy darmowe i dema płatnych użytków. […]
Był Klor’s Mood Editor, zdolny wycinać z rzeczywistości całe bloki bodźców, obrazy i dźwięki wszelkiego nieszczęścia (lub szczęścia – jeśli chciałeś się właśnie zdołować), blokować nieprzyjemne zapachy, kasować w czasie rzeczywistym nieuprzejme odzywki, gasić bóle i pragnienia. Ostre Mood Editory znajdowały się na indeksie Departamentu Zdrowia, Departament Sprawiedliwości traktował ich użytkowników jako uzależnionych.
Więc taką wszczepkę chciałem mieć od dawna. Ja wiem – straszna wizja, a co gdy system wszczepki się zawiesi, szare komórki się zresetują, warzywo, a co gdy ktoś się włamie, ale straszna wizja i nienaturalna. Nic nie poradzę – wyobraziwszy sobie ogrom możliwości, chciałem mieć. I mam od soboty.
No dobra, nie jest to wszczepka prawdziwa, ale jako namiastka działa całkiem nieźle. Zwie się ów cud techniki HTC Magic i jest telefonem komórkowym z systemem Android, pochodzącym prosto od znanej skądinąd firmy Google. Razem z telefonem zamówiłem w Orange 2-GB-ajtowy pakiet danych (jedno bez drugiego nie miało by racji bytu). I jest fajnie.
Cały czas i w każdym miejscu jestem w Internecie. Nowy mail? Czytam go jak SMS-a. Dodałem nową osobę do książki w telefonie? W kontaktach Gmaila już ją mam. Kalendarz? Ten sam na kompie i w komórce. Na pulpicie Androida wyświetla się aktualna pogoda, gdybym grał na giełdzie, oglądałbym pewnie wykres prezentujący ceny akcji w czasie rzeczywistym. Czekając na pizzę mogę sobie poczytać nowe rzeczy w RSS-ach, moje wyniki w jednej czy drugiej grze automatycznie znajdują się w sieci. Strony WWW po prostu działają i można je w miarę wygodnie rozglądać. Potrzebuję nowej funkcjonalności? Jej ściągnięcie z Internetu i instalacja nie zajmie więcej niż 30 sekund, dzięki Android Marketplace. Dołączmy do tego wbudowany GPS a także możliwość lokalizacji bez niego (w budynkach i gdy oszczędzamy baterię) a okazuje się, że możliwości są n i e o g r a n i c z o n e.
Od prawie dwóch lat używam Gmaila i całej infrastruktury jakoś z nim powiązanej (kontakty, kalendarz, czytnik). Wszystko to doskonale integruje się z nowym nabytkiem (co nie jest chyba zaskoczeniem – dziwne byłoby gdyby Google o to nie zadbał). Jest to dla mnie ogromny plus tej maszynki – myślę, że na iPhonie nie byłoby tak różowo. Wszelkie specyficzne dla rozwiązań Google funkcje (etykiety w Gmailu, wiele różnych kalendarzy) po prostu działają, bez żadnych dodatkowych zabiegów.
Cały system działa szybko. Właściwie nie zdarzyło mi się, żeby telefon się na chwilę przywiesił i nie reagował (co w przypadku poprzedniego smartfonu – HTC TyTN – było dość częste). Duży wyświetlacz (480×320) sprawia, że można normalnie oglądać strony (na TyTN-ie był Internet Explorer, ale do wygody dużo mu brakowało). W końcu look and feel – subiektywne odczucie używania tego sprzętu – jest znakomite, zwłaszcza w porównaniu do Windows Mobile. Prawdę mówiąc, moim zdaniem Android o klasę wyprzedza mobilny produkt Microsoftu.
Dużą zaletą jest również wspomniany Marketplace (odpowiednik iPhone’owego AppStore). Usługa po uruchomieniu prezentuje najpopularniejsze aplikacje, można też przejść do kategorii (Programy / Gry) i podkategorii. W końcu do instalacji nowego softu przestał być potrzebny komputer stacjonarny – wszystko można zrobić z poziomu telefonu. Dodanie własnej aplikacji do Marketplace nic nie kosztuje, a Google udostępnia elegancki pakiet dla programistów Androida, więc można będzie w przyszłości napisać coś swojego.
HTC Magic nie posiada klawiatury i trochę się tego obawiałem. Jednak klawiatura ekranowa nie jest aż taka zła i po kilku dniach piszę na niej już właściwie bezbłędnie – choć wolniej niż na (nawet małej) klawiaturze sprzętowej QWERTY. Za to pewnie nieco szybciej niż na klawiaturze numerycznej zwykłego telefonu.
A ogólne wrażenie jest takie: wszystko co mogę robić w Internecie, mogę teraz robić gdziekolwiek. Niby nie jest to nic nowego (nawet zwykłe komórki mają możliwość przeglądania stron, itd.), ale ten nowy sprzęt zapewnia, że jest to naprawdę szybkie i wygodne (ta niewygoda w przypadku większości telefonów jest barierą nie do przejścia).
Ach, jak ja Ci zazdroszczę… 😉
Taaaaaki wstęp a tu nagle opis pasożyta od googla 😛
Trzeba przyznać, sprzęt świetny. Ale ja bym się bał udostępniać wszystkie (prawie dosłownie) informacje na swój temat jednej firmie.
To, czy ja bym się bał zależy od tego jaka to firma. Dla Google się nie boję. Może warto temu zaufaniu (naiwności?) poświęcić nawet osobny wpis…