Wyobraźcie sobie taką sytuację. Koniec II wojny światowej, krążownik amerykańskiej marynarki ma supertajną misję – przetransportować ładunek, potrzebny do stworzenia bomb atomowych, które zakończą wojnę.
Ponieważ trzeba to zrobić jak najszybciej, nie towarzyszy mu konwój innych statków. Jego misja kończy się powodzeniem – ładunek zostaje dostarczony, można bezpiecznie przepłynąć do bazy na Filipinach. Nie wiadomo dlaczego – ale także bez eskorty.
Jednak w drodze powrotnej statek ma mniej szczęścia (jak się później okazuje, szczęście opuściło go całkowicie). Japoński okręt podwodny torpeduje amerykańską jednostkę i zatapia ją. Z załogi liczącej niecałe 1200 osób podczas ataku ginie około 300. Reszta znalazła się w wodzie – jest środek nocy. Nad ranem pojawiają się rekiny, które w ciągu 5 dni do przybycia pomocy pożerają niemal 600 osób. Ratunek nadszedł tak późno, gdyż w wyniku bałaganu w administracji nikt nie zauważył (!), że krążownik powinien już przypłynąć do portu, a nie przypłynął.
Oczywiście, należało znaleźć winnego. Przed sądem stanął dowódca USS Indianapolis, któremu zarzucono, że gdyby płynął zygzakiem, uniknąłby torped (!). Został skazany, w rezultacie popełnił samobójstwo. Dopiero w 2000 roku władze USA oczyściły McVaya z zarzutów.
Wiem – historia jest dziwna, patetyczna i przesadzona. Gdybym przeczytał ją w książce, uznałbym, że autor przedobrzył z nagromadzeniem sensacyjnych elementów (bomby atomowe, tajna misja, torpedowanie, rekiny, opieszałość administracji, tragedia dowódcy). Dopiero fakt, że nie jest to historia wymyślona… Nigdy nie myślałem, że wstrząśnie mną artykuł na Wikipedii.