Moja prywatna historia informatyki, cz. II – amigowe gry

Poprzednia część poświęcona była 8-bitowemu komputerowi Atari. Atari to piękna maszynka, jednak korzystanie pod koniec XX wieku z komputera, który używa taśm magnetofonowych jako głównego rodzaju pamięci zewnętrznej to jednak mimo wszystko archaizm. Moi rodzice doszli zapewne do tego samego wniosku, albowiem w październiku 1998 roku kupili mi kolejny sprzęt o nazwie Amiga 600. Maszyna – w porównaniu do Atari – była potężna. Dane wczytywało się z dyskietek, w zestawie była myszka i nawet system operacyjny z okienkami: Workbench 2.05.

Moim pierwszym odkryciem była gra Lemmings 2. Ile godzin spędziłem próbując doprowadzić te niezbyt inteligentne małe stworzenia do domu! Często zdarzało się, że zamykając oczy widziałem te kilkupikselowe stwory, jak zarzucając grzywami idą całą kupą w kierunku przepaści. Świetna gra, strasznie dużo poziomów, często wymagała niezłego kombinowania i szybkiego operowania myszą. Jeśli ktoś nie słyszał wcześniej o Lemingach, to chodzi o to, że mamy do czynienia ze zgrają kolorowych postaci, które idą przed siebie. Naszym zadaniem jest tak nimi pokierować, by nie poginęły marnie w otchłaniach wód i innych pułapkach, lecz aby dotarły bezpiecznie do oznaczonego punktu na planszy. Gdy się to uda – zyskujemy dostęp do planszy następnej. Pomysł banalnie prosty, ale wciąga straszliwie. Jest nawet internetowa wersja gierki – można się zapoznać.

Kolejną grą-legendą, która wciągnęła mnie na długie wieczory były Wormsy. Kieruje się tu (a jakże!) drużyną składającą się – zgodnie z nazwą gry – z 4 robaków. Robaki te jednak są jeszcze wredniejsze od lemingów. Lemingi bowiem nie posiadały po prostu instynktu przetrwania. Jeśli się o nie nie zatroszczyło odpowiednio, ginęły w pierwszej lepszej przepaści. Wormsy instynkty przetrwania posiadają, posiadają jednak również instynkty niszczenia wroga. Chodzi więc o to, by swoimi 4 robakami wytłuc robaki przeciwnika, a samemu przetrwać. Robaki nie są bezbronne – do ich dyspozycji zostały oddane różnorodne środki rażenia, takie jak bazooka (po polsku: haubica), shotgun (czyli dwururka), uzi (karabin maszynowy), granat zwykły i rozpryskowy, dynamit, a nawet… wybuchowa owca. Jeśli zdarzy się, że przeciwnik jest zbyt daleko, zawsze można wykorzystać linę ninja, aby się do niego dostać. W ostateczności można poświęć swojego robaka, wybierając broń o wszystko mówiącej nazwie kamikaze. Gra może nie zdobyłaby takiej popularności, gdyby nie tryb wieloosobowy – bawić się równocześnie mogą aż 4 osoby – wtedy każda kieruje swoją robakową drużyną. Gra jest turowa (czyli najpierw gracz pierwszy, później drugi, itd.), co pozwala uniknąć tłoku przy klawiaturze. Granie w Wormsy z ludźmi, huralne śpiewanie „sto lat” po podłożeniu nieszczęśnikowi dynamitu – piękne chwile. Gra doczekała się (już na PC) szerego kontynuacji, jednak to pierwsza część ma w sobie pewien dynamizm, którego później niestety zabrakło.

W kolejnej grze dowodzimy zespołem, hm… małych ludzików! Obiecuję jednak, że to już ostatnia taka gra. Jest to strzelanka o nazwie Cannon Fodder (czyli mięso armatnie). Nasz zespół to po prostu oddział żołnierzy, którzy wykonują na różnych planszach różnorakie zadania – z typową dla tej gry ironią zadania zwykle brzmią: Zabij wszystkich wrogów, albo Zabij wszystkich wrogów, zniszcz wrogie budynki. Naszych wojaków obserwujemy z góry, do dyspozycji mamy karabin, granaty i bazookę. Podbojów dokonujemy w kilku sceneriach – jest więc tropikalna dżungla (reminescencje Wietnamu?), są pustynne piaski (może to Zatoka Perska?), są w końcu śnieżne zaspy. Czasem możemy się znaleźć w posiadaniu samochodu, który wielce ułatwia poruszanie się po planszy (i walkę z wrogiem – przez rozjeżdżanie). Pisałem o ironii – całą grę (łącznie z nazwą) możnaby potraktować jako próbę zwrócenia uwagi na okrucieństwo wojny. W przeciwieństwie do innych gier komputerowych w stylu „zabili go i uciekł”, tutaj każdy z żołnierzy ma swoje imię, a wraz z przechodzeniem kolejnych plansz zyskuje kolejne stopnie wojskowe. Jeśli zginie, to na wzgórzu, które obserwujemy między misjami pojawia się nagrobek. Samo wzgórze to też niezła sprawa, albowiem przez to wzgórze prowadzi droga, którymi idą już nowi rekruci (nowe mięso armatnie).

Całości klimatu dopełnia muzyka. Na początku (w tzw. intrze) możemy usłyszeć: wojna nigdy nie była tak zabawna, zabij swojego brata, zabij ze swojego pistoletu, zaś po każdej misji pojawia się lista wirtualnych żołnierzy, którzy w niej zginęli. W tle możemy obejrzeć polny mak – jego symbolika jest jasna tak dla nas, jak i dla Anglików, którzy grę stworzyli (u nich to symbol weteranów I wojny światowej). Towarzyszy temu świetna muzyka – to chyba najpiękniejszy motyw z gry komputerowej, jaki w życiu słyszałem.

Teraz może coś lżejszego. Najbardziej kojarzoną z Amigą platformówką jest bez wątpienia Super Frog firmy Team 17 (to oni stworzyli również Wormsy). Gra jest kolorowa, ma przyjemną muzyczkę, duże plansze, miejscami jest trudna, jednak wciąga na tyle, by chciało się próbować raz jeszcze i raz jeszcze, całość okraszona sympatyczny humorem. Kawał dobrej roboty, spędziłem przy niej długie chwile. Ciekawostka: istnieje tu system kodów, dzięki czemu nie trzeba za każdym razem zaczynać od początku. Jednak nie wystarczy przejść daną planszę, by uzyskać kod. Należy ten kod wygrać w pewnej odmianie jednorękiego bandyty. Strasznie stresująca część gry – człowiek się męczy te godziny, by przejść do nastepnej planszy i nie wie nawet, czy kod dostanie. Gdy nie było Internetu, to te kody były w cenie ;).

Ostatnią grą, którą opiszę jest The Lost Vikings. Gra należy do gatunku platformówek – tak jak powyższe żabie przygody, jednak oprócz zręczności wymaga kombinowania. Dużego kombinowania. Kierujemy postaciami 3 wikingów, którzy w wyniku tajemniczych (jak zawsze) okoliczności dotali się do obcego sobie świata. Każdy z wikingów posiada inne umiejętności – jeden z nich umie biegać i skakać, drugi posiada tarczę, służącą także jako spadochron, zaś trzeci ma miecz i łuk. Warunkiem przejścia do kolejnego etapu jest bezpieczne przeprowadzenie do wyjścia wszystkich trzech wojowników. Nie zawsze (nawet rzadko kiedy) jest to prosto – w większości plansz trzeba nieźle kombinować, jak maksymalnie wykorzystać zdolności naszych postaci. Często trzeba wykonać ciąg jakichś czynności w pewnej synchronizacji. Gra wciąga i to bardzo, spędziłem nad nią większość wakacji 9 lat temu (o, wyłączyłem wtedy oryginalną muzykę z gry i nałogowo słuchałem Legendy).

No i to tyle. Jeśli kogoś zainteresowała któraś z opisywanych gierek, to istnieje możliwość (za darmo) pogrania sobie w nią na PC.

Jedna myśl nt. „Moja prywatna historia informatyki, cz. II – amigowe gry

  1. Luki

    Przypadkiem trafilem na Twojego bloga i az mi sie lezka w oku zakrecila. To byly czasy,cannon fodder, wormsy na amidze i nieprzespane noce w scorcha i transport tycoona. Heroes III eh czas leci, ale z tego sie nie wyrasta. Pozdro i milo, ze ktos tez podziela moje zamilowanie do grania (w stare i nowe) =]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *