Wigilia Bożego Ciała, ten jeden środowy wieczór w roku ma dla mnie szczególnie znaczenie. To w taki właśnie wieczór, w środę 5 czerwca 1996 roku rozpoczęła się moja przygoda z informatyką. 3 dni wcześniej miałem Pierwszą Komunię Świętą i w tym ważnym dniu największą dla mnie radością – strach się przyznać – był fakt, że otrzymałem wystarczającą ilość pieniędzy by kupić sobie rower i komputer. Może raczej komputer i rower. To, dlaczego ten dzień był ważny z powodów bynajmniej niematerialnych, zrozumiałem nieco później… Ale wracając do adremu.
Maszyną jaką kupiłem od znajomego za przewrotną sumę 150 złotych polskich był wspaniały komputer Atari 65XE. W zestawie był magnetofon XC12, kupa kaset magnetofonowych, kilka książek i dwa numery czasopisma Tajemnice Atari. Być może niektórzy z P. T. czytelników potrzebują drobnego wyjaśnienia: przed masową inwazją dyskietek, nie mówiąc o płytach CD i DVD najpowszechniejszym sposobem utrwalenia programów i danych był zapis na kasecie. Zwykła magnetofonowa kaseta była jednakże nośnikiem (o takiego słowa się wtedy używało) dość zawodnym. Magnetofon należało często regulować (nazywało się to „dostrajaniem głowicy” i polegało na kręceniu śrubką), gdyż rozregulowany nie chciał odczytywać gier. Jaką to radością w tych strasznych czasach było poprawne wczytanie programu lub gry (trwało to około 15 minut, 15 minut stresu)!
Jednak owego pamiętnego, środowego wieczoru nie korzystałem z magnetofonu. Nie zapamiętałem niestety instrukcji, którą kolega mi podał, a do której należało się zastosować, chcąc uruchomić z kasety jakikolwiek program. W moje ręce wpadła jednak „dyskietka” (tak to wówczas nazywałem, choć poprawna nazwa to kartdridż – cartridge) z programem Atari Logo. Był to język programowania. Język dosyć niezwykły, trzeba dodać, gdyż jego ważnym elementem był żółw. Co więcej – żółw rysował. Ogrom instrukcji tego języka było instrukcjami, które kazały żółwiowi poruszyć się: do przodu, do tyłu, przekręcić się o X stopni w lewo lub w prawo, itd. Strasznie fajna zabawa dla dzieciaka i pozwoliła mi się zapoznać z tymi wszystkimi stopniami jeszcze zanim mieliśmy to w szkole. Na przykład, program rysujący trójkąt równoboczny o boku długości 40 mógł wyglądać tak:
RT 60 FD 40 RT 60 FD 40 RT 60 FD 40
RT - right turn, FD - forward.
Do kartdridża miałem książkę, która w przystępny dość sposób tłumaczyła tajniki programowania, a było to programowanie w paradygmacie strukturalnym – żeby narysować dom, najpierw uczyło się rysować drzwi, dach i okna – potem z tych gotowych kawałków składało się całość. Fajna sprawa.
Potem przyszedł kolega i nauczył mnie wgrywać gry z kaset. To była jazda. Grą, którą najbardziej zapamiętałem był genialny Robbo. Do dziś lubię sobie pokierować tym biednym robotem uwięzionym w obcym systemie planetarnym (jak to brzmi!). Wciąga i to mocno, nawet po, hmm… 19 latach od wydania.
Po pewnym czasie kupiłem nawet program pt. Robbo Konstruktor – umożliwiał on tworzenie własnych plansz do tej pięknej planszówki. Wiele godzin spędziłem nad zeszytem, w którym powstała plansza, wprowadzana następnie mozolnie do kompa. Świetna rozrywka, tym bardziej, że taką stworzoną planszę można było dać do przejścia kumplowi (który również wymyślał nowe plansze).
Wspomniałem jeszcze o gazetce Tajemnice Atari. Otrzymałem dwa numery wraz z kompem i wyczytałem je chyba do granic możliwości. Do dziś znam niektóry teksty z niej na pamięć i to było drugie (obok w/w książki o Logo i książki o Basicu) moje źródło o informatyce w ogóle. W chwili gdy kupiłem Atari, czyli w tym ’96 roku informatyka była już ostro do przodu, Tajemnice Atari były niewydawane od trzech lat, toteż nie miałem możliwości zdobycia kolejnych egzemplarzy – musiałem się zadowolić tym co mam. A w środku, obok artykułów i recenzji gier znajdowały się programy. Programy do przepisania. Niektóre – te napisane w języku Basic – miały postać czegoś, co przypominało nieco ludzką mowę. Tu i ówdzie pojawiał się jakiś for, jakiś return, data czy open. Gorzej było z programami napisanymi w języku maszynowym. Programy takie miały postać kilkustronicowych listingów składających się z linii takich jak poniższe:
1010 DATA ffffe002e102e0b1e0b150baa9 1020 DATA 0085e285e385e42049b2a9108d 1030 DATA d902a9038dda02a9218d2f02a9 1040 DATA 9b8d50baa98085f1a9ba85f2ad
Nie muszę mówić, że należało to przepisać bezbłędnie? Jednak nie było Internetu, nie było żadnych innych źródeł, co robić? Przepisywało się, czasem nawet to działało. Czasem tylko śniło mi się, że od kogoś udało się załatwić wszystkie numery Tajemnic Atari – było w to w rzeczy samej moje największe marzenie tamtego czasu. Spełniło się kilka lat później, dzięki Internetowi.
No, z tymi innymi źródłami może przesadziłem. W odległości 20 KM od mojej miejscowości był sklep, gdzie można było (za zawrotną sumę 5,90 zł) kupić kasety z grami. Gdy tylko udało mi się uzbierać tę wielką sumę, zaraz męczyłem rodziców, by udać się po jakąś nową grę. Gry czasem się wgrywały, czasem magnetofon odmawiał posłuszeństwa. Jednak te które się wgrały zapewniały rozrywkę na wiele godzin (bo nic innego nie było).
I tak się bawiłem tą Atarką, grałem i pisałem programy. Starałem się maksymalnie wykorzystać niewielkie możliwości mojej maszynki. Z ciekawszych rzeczy, to podłączyłem do komputerka silnik elektryczny (co umożliwiło sterowanie małym samochodem z Lego), czy też kilka kabli przy kubku z wodą pozwalało sprawdzić jej poziom i wyświetlić na ekranie. Nawet dziś nie robię już takich rzeczy ;).
Atari sprzedałem by kupić Amigę 600 (o której będzie następna część owego cyklu). Z czasem jednak sentyment zwyciężył – dziś jestem posiadaczem dwóch Atarek, z magnetofonem i stacją dyskietek! A jakie to dyskietki! Dorobiłem się także interfejsu, umożliwiającego podłączenie Atari do PC – mogę teraz ściągać gry z Internetu i przegrywać je na komputer, pamiętający jeszcze czasy, gdy U2 dopiero co obudzili się w Ameryce.
Ach, wspomnienia. Łezka się w oku kręci …..