Przeglądając stare wpisy na blogu zdziwiłem się, że żadnego z nich nie poświęciłem zespołowi The Mars Volta – tymczasem ich debiutancka płyta De-Loused in the Comatorium jest jednym z najlepszych kawałków muzyki, jaki miałem okazję słuchać. Nie zrozumcie mnie źle – Legenda czy The Unforgottable Fire też są bardzo dobre, ale jednak The Mars Volta to coś zupełnie innego od zespołów, które znałem wcześniej (i później też).
De-Loused… to concept-album opowiadający o niejakim Cerpinie Taxt’ie. Cerpin próbował popełnić samobójstwo zażywając dużą dawkę morfiny zmieszanej z trutką na szczury. Próba jest jednak nieudana – nasz bohater zapada w śpiączkę, podczas której doświadcza wizji. Na wiki piszą, że wizje te mają dotyczyć kondycji ludzkości i jego własnej psychiki. Mi się wydaje, że tych wizji nie da się opisać słowami (gdyby się dało, to czemu miałby służyć album?). Po tygodniu Cerpin się budzi i stwierdza, że po tym, czego doświadczył, dalsze życie nie ma sensu. Historia jest niejakim hołdem dla przyjaciela zespołu – Julio Venegas – który zmarł w podobnych okolicznościach, jak Cerpin.
Płyta w swojej formie (zwłaszcza w tekstach) dotyka tematu, który mnie zawsze fascynował: gdzie jest granica między przeżyciami, o których można opowiedzieć, a tymi, które są już niewyrażalne? Cerpin musiał pójść daleko za tę granicę, skoro nie chciał już żyć w świecie dającym się logicznie opisać. Myślę, że teksty mówią, a przynajmniej próbują mówić, właśnie o tym. Cedric, wokalista TMV, śpiewa po angielsku, wtrącając od czasu do czasu hiszpańskie frazy, jednak rzadko kiedy są to zrozumiałe słowa. A z drugiej strony – nie trzeba i chyba nie należy starać się ich zrozumieć. Jeśli akceptuję gdzieś „przekaz świadomości”, to właśnie na tej płycie (no i czasem u Dukaja, ale to inna bajka). Głos staje się tu pierwszoplanowym instrumentem, a wokalista jest prawdziwym wirtuozem. Owszem, zdarza się usłyszeć zrozumiałe wołanie now I’m lost, ale chwilę potem mamy Exoskeletal junction at the railroad delayed.
No i muzyka. Jest znakomita. Po pierwsze – rytm i szybkość. Poniżej najbardziej znany utwór z tej płyty i już od jego pierwszy sekund słychać, że nie ma tu czasu na nudę (nie nudzi się też na pewno perkusista).
Po drugie – melodia. Mimo wielkiego czadu daje się tu znaleźć (zwłaszcza w refrenach) motywy, które po prostu wchodzą do głowy i nie chcą z niej wyjść. Refren Roulette dares to chyba najczęściej gwizdana przeze mnie melodia (ku utrapieniu A.) Po trzecie – złożoność. Każdy utwór jest jak mała symfonia, podział na zwrotki i refren zdaje się zbyt nudny dla TMV, nie są rzadkością kilkuminutowe solówki i dygresje (w muzyce pewnie nazywa się to inaczej) – najlepszym przykładem jest ostatni utwór, zamykający opowieść: Take the Veil Cerpin Taxt.
Zarówno melodię jak i złożoność doskonale słychać na coverach – na YouTubie jest kilka świetnych coverów wykonywanych na pianinie. Być może końcówka ostatniego zdania brzmi dziwnie, ale posłuchajcie sami (a później odpocznijcie chwilę i puśćcie sobie oryginał):