Po obejrzeniu Quantum of Solace mam wrażenie, że nowy Bond postanowił wszystkich wkurzyć. Tak więc, po kolei:
Przede wszystkim wkurza oczywiście swoich wrogów – szefa organizacji terrorystycznej (tym razem strojącego się w piórka ekologa, w czym pomaga nazwisko: Green) oraz pewnego obleśnego typa mającego ambicje stać się dyktatorem Boliwii. Akurat ten rodzaj wkurzania Bond trenuje od początku swoich dziejów.
Po wtóre – wkurza również swoich sprzymierzeńców, w szczególności przełożonych. Wkurza przez zbyt wielką ilość trupów, które za sobą zostawia, a – jak wiadomo – trupa ciężko jest przesłuchać. W pewnym nawet momencie Bond zostaje pozbawiony kart kredytowych i paszportów, zaś w innym momencie pozbawiony jest przez mocodawców nawet broni. O tym, że mu to w niczym nie przeszkadza nie muszę chyba mówić.
Wkurza w końcu fanów serii 007. O ile Casino Royale bazowało na prostej negacji stereotypowych zachowań Bonda, co obrazuje słynny dialog:
-Wstrząśnięte czy mieszane?
-Mam to w dupie.
więc o ile bazowało na negacji, to w najnowszej części bohaterowi już wszystko wisi. Nie ma zamiaru ani negować, ani potwierdzać stereotypów. Spytany co pije, odpowiada, że nie wie. Nie ma żadnych gadżetów, których nie dałoby się kupić na e-bayu. Niegdyś wzór dobrego wychowania, teraz wrzuca trupa przyjaciela do kontenera na śmieci, wyciągając mu jeszcze z portfela pieniądze. Kiedyś elegancki dżentelmen, teraz przez większą część filmu chodzi w zakrwawionych pozostałościach garnituru. Myślę, że gdyby Świetlicki lub Bursa byli tajnymi agentami, to mieliby właśnie taki styl, jaki ma przemieniony Bond – upijając się na pokładzie wyczarterowanego samolotu.
Każdy film z Bondem opiera się na schemacie złożonym z 3 elementów: pościg, walka, scena łóżkowa. Producenci zdają się być znurzeni takim schematem i tym, że muszą tak film skonstruować. Niektóre sceny walki lub pościgów są tak nakręcone, że nie wiadomo już kto z kim walczy, ani kto kogo ściga. Wszystko rozmywa się – tak jakby producenci wiedzieli, że w umyśle widza wszystkie sceny walk z każdej części i tak zleją się w jedno – i taki rozmyty „zlepek” już przedstawiają. Podobnie jest ze sceną łóżkową. Wiadomo, że musi być, ale dodana została jakby producentom filmu już zwyczajnie się nie chciało, jakby ich to męczyło. W jednej scenie Bond zaprasza kobietę do apartamentu, w kolejnej: leżą już w pościelach. OK, miejmy to już za sobą, była scena? Była.
Oczywiście, nie sądze, by producentom się rzeczywiście nie chciało – wszystkie te zabiegi są rzecz jasna celowe. I wiecie co? Wychodzi to filmowi na dobre. Oprócz znakomitej sensacji, mamy też film, który w ładny sposób rozprawia się ze stereotypizowaną do granic możliwości serią. Polecam.
PS. Piosenka początkowa jest fajna. Moje pierwsze skojarzenie to King Crimson z kobiecym wokalem (choć hiphopowa maniera niezbyt do skojarzenia pasuje). Zresztą, zobaczcie sami:
jak zwykle się uczepię stylistyki=]
w trzecim akapicie jest: „W pewnym nawet momencie Bond zostaje pozbawiony kart kredytowych(…)” =] może lepiej napisać: „Nawet w pewnym momencie…” bądź: „W pewnym momencie Bond zostaje nawet pozbawiony…”
Pozdrawiam =]
Hm, może rzeczywiście nieco kuleje. Ale tak bym właśnie powiedział. Licentia poetica 😉
Ja to bym sama nie wpadła na pomysł,żeby się tego czepiać, ale ja to bym skonstruowała”W pewnym momencie Bond zostaje pozbawiony nawet kart…” 😉