Obejrzałem dziś po raz któryś tam Fight Club. Kiedy oglądałem ten film za pierwszym razem, wymiękłem po pierwszych 30 minutach. Film wydawał się dziwny, na dodatek zapowiadało się, że głównym motywem jest historia grupy ludzi, którzy sens życia odnaleźli we wzajemnym waleniu się pięściami. Za drugim razem doszedłem do końca i… film mnie olśnił – zwłaszcza fabularnie. Może gdy ma się do czynienia z czymś naprawdę dobrym, to trzeba do tego dojrzewać? Każda kolejna projekcja (no, powiedzmy do czwartej 😉 pozwala wejść głębiej i głębiej.
Nasze społeczeństwo wkracza powoli w etap, na który ten film jest satyrą. Fight club to lek na zagubienie związane z tą przemianą, generującą pokolenie yuppie. Pociągająca jest taka kontestacja, takie stawianie siebie ponad, a w przypadku Fight Clubu – poniżej tego wszystkiego. Świadomość: obejrzałem film, w którym mówią, że „nie jesteś zawartością swojego portfela”, więc rzeczywiście wiem o życiu coś więcej, odkryłem prawdę, mogę więc wrócić za swoje biurko. Jak twierdzą mądre i odwieczne otchłanie Internetu, „watching Fight Club does not make you a Philosopher”. Mimo to film jest dobry, polecam.
A piosenka Chłopacy mojej ulubionej kapeli jako żywo pasuje do filmu.