Éire

Dziś w nocy przylecieliśmy z urlopowego wyjazdu do Irlandii. W zamierzeniu miał mieć podobny charakter do West Highland — czyli chodzimy z plecakami po niezbyt wysokich wzgórzach. Wybrana przez nas trasa to Dingle Way, na koniec zostało nam kilka dni które poświęciliśmy na obejrzenie Klifów Moheru. A. robiła zdjęcia (dostępne jak zwykle na Picassie), ja robiłem notatki — dostępne poniżej.

Wtorek, 21.08, godzina 00:39

Urlop zaczął się dość męcząco — poniedziałek był upalnym dniem pakowania, w międzyczasie popsuł nam się samochód (stanął na światłach i już nie ruszył), a cały wieczór spędziliśmy na lotnisku przez burzę, która opóźniła odlot o 2 godziny. Gdy już wylecieliśmy ze środkowo-europejskiej niepogody, pokazały się miasta — żółte plamy światła: czasami równo ucięte miasta nadbrzeżne, czasami rozlane jak plamy fluoryzującego soku aglomeracje. Latałem już w nocy, ale takie świecące miasta widziałem po raz pierwszy. Niestety, nie do uchwycenia aparatem. Stukam te słowa ciągle będąc w samolocie, dolatujemy za jakieś pół godziny. Mam nadzieję, że bez większych przygód znajdziemy odpoczynek w gościnnych apartamentach hostelu Brú w mieście Cork.

Ten sam wtorek, 21.08, godzina 22:17

Wstaliśmy skoro świt czyli przed 8. Hostel Brú ma fajny klimat (młodzi ludzie, wspólna kuchnia, trochę jak w studenckiej górskiej chatce), niskie ceny i umiarkowany standard, jednak byliśmy zbyt zmęczeni, by ten ostatni nam przeszkadzał. No i spróbujcie znaleźć gdzieś nocleg za 17 euro ZE ŚNIADANIEM.

Z Bru ruszyliśmy na dworzec Bus Éireann (co tłumaczy się jako „irlandzki PKS”). Autobusem (z wifi) po ponad 3h dojechaliśmy do Tralee, gdzie uzupełniliśmy outdoorowe wyposażenie (gazu do kuchenek
nie można umieszczać w samolotowym bagażu), wsunęliśmy po McWrapie i stwierdziliśmy, że zamiast iść 18 km do Camp pojedziemy tam autobusem. Było już późno, padał deszcz i się nie chciało. Tralee to dość ładne, małe miasteczko, planujemy tam nocować po przejściu Dingle Way.

Po haniebnej, autobusowej podróży do Camp (25 minut jazdy zamiast 7h wędrówki) rozbiliśmy się przy Ashe’s Pub, niedaleko skrzyżowania (Camp jest miejscowością, w której skrzyżowanie jest głównym punktem odniesienia). Stojąc przed drzwiami do pubu widać Atlantyk. Jutro przyjrzymy mu się bliżej. A przed snem wypiliśmy jeszcze rozgrzewające napoje, zagryzając obłędnym ciastem czekoladowym. Zniknęło tak szybko, że nie zdążyłem zrobić zdjęcia.

Tydzień później, wtorek, 28.08, godzina 22:12

Ambitny plan zakładał pisanie notek każdego dnia wieczorem. Niestety, okazało się, że wieczorami zmęczenie było nawet większe niż głód i po znalezieniu się w zaciszu namiotu i śpiwora ostatnia rzecz na którą miałem ochotę to opisywanie tych wszystkich wyczerpujących tras, przeszkód i pogody. Co nie znaczy, że nie było fajnie. Teraz siedzę w living roomie campingu w Tralee, dziś rano doszliśmy do miejscowości Camp, gdzie tydzień temu rozpoczęliśmy wędrówkę.

Trasa była trudna, trudniejsza niż szkockie West Highland. Średnia długość odcinków to 20 km, co w połączeniu z plecakiem zawierającym śpiwór i namiot było wyzwaniem. Dwa odcinki 30 km-owe musieliśmy skrócić za pomocą lokalnych, prywatnych taksówek (dzwoni się na komórkę pana, który podjeżdża swoim busem i za kilkanaście euro podrzuca w dogodne miejsce). Wzniesień raczej niedużo, poza dniem w którym pokonywaliśmy zbocza Mount Brandon (tam do podejścia było kilkaset metrów). Trasy różnorodne: od asfaltu, poprzez polne drogi, łąki, podmokłe łąki i wręcz bagna/strumienie. Spora część Dingle Way prowadzi też przez atlantyckie plaże.

Irlandia, zgodnie z oczekiwaniem, jest bardzo zielona. Mnóstwo tu wzgórz (ale takich porządnych, większych niż np. na Warmii), wszystkie pokryte trawą, drzew raczej mało. Na każdym pasą się owce (niestety, nie tylko pasą). Sielanka. Pogoda też wyspiarska, tzn. mniej sielankowa — codziennie deszcz. Nie padało jednak cały czas, a dwa dni były nawet dość słoneczne. Aby jednak zdecydować się na takie wakacje, trzeba trochę lubić deszcz, ale i zapewnić sobie skuteczną od niego izolację: kurtkę, buty i pokrowiec na plecak.

Widoki niesamowite, zwłaszcza w miejscach, gdzie widać jednocześnie ocean i wzgórza. Nie widziałem jeszcze zdjęć, ale A. na pewno dobrze oddała klimat o którym piszę (a jeśli nie, to dla pełni doznań polejcie sobie monitory wodą).

Pierwsze dni wędrówki były szokiem dla moich nóg i pleców. Prawdę mówiąc zastanawiałem się, co tu właściwie robię. Kładłem się bardzo zmęczony. Po kilku dniach zacząłem się przyzwyczajać (nogi zaczynały mnie dobijać dopiero po 4h, a nie po 1h jak na początku), ale i tak było trudno. Przejście każdego odcinka daje jednak dużą satysfakcję, a teraz czuję się naprawdę wypoczęty i „odcięty” od wszystkiego, czym zaprzątałem sobie głowę w ciągu roku.

Jutro (środa) jedziemy do miasteczka Doolin, skąd w czwartek wybierzemy się obejrzeć Cliffs of Moher, podobno bardzo fajne. W piątek powrót do Cork i do kraju.

Środa, 29.08, godzina 15:19

Jedziemy właśnie do Doolin, jesteśmy już po przesiadce w Limerick. Po drodze mijaliśmy zamek, który przypomniał mi okładkę „The Unforgottable Fire„. Włożyłem słuchawki i po chwili usłyszałem dźwięki pierwszego „A sort of homecoming”. Nie jest to nasz powrót do domu, wszak będziemy tu jeszcze 2 dni, ale wczułem się w rolę podmiotu lirycznego piosenki, który wraca do znanych sobie krajobrazów, do wzgórza przy którym żyje i eksplodującej pod nim doliny. Muzyka nabiera nagle sensu, jakbym od wielu lat słuchał soundtracku, a dopiero teraz migające za oknem autobusu obrazy, kamienne mury i domy, słońce na tle ciemnych, ale nie burzowych chmur, uzupełniały go o niezbędną część narracji.

Czwartek, 30.08, godzina 22:47

Byliśmy dziś oglądać Klify Moheru. Właściwie to nie wiem, czy uda mi się napisać coś więcej niż to, co widać na zrobionych przez A. zdjęciach. No i może to, że nazwa wcale nie wzięła się od domniemanych złóż moheru znajdujących się na tych skałach, ale od wieży Moher, którą zresztą widzieliśmy.

Spacer z Doolin (w dwie strony jakieś 20 km, w tym ok. 5 po klifach) był wyjątkowo lekki – nie mieliśmy ciężkich plecaków. Czysta przyjemność, nawet stopy nie bolały pod mniejszym ciężarem.

A teraz spędzamy drugą (i ostatnią) noc na polu campingowym w Doolin, tuż przy oceanie (słychać fale). Pole jest duże, na parkingu obok stoi mnóstwo camperów, każdy z obowiązkową anteną satelitarną zwróconą w tym samym kierunku: ku cywlizacji. Ja nie mam anteny satelitarnej, więc szukam własnych okruchów cywilzacji: ciepła śpiworu w zimny wieczór, suchego wnętrza namiotu chroniącego przed rosą i wirtualnego stukotu dotykowej klawiatury telefonu podczas pisania tych słów. A jutro wracamy.

Jedna myśl nt. „Éire

  1. Ania

    Cześć! Świetny post o Zielonej Wyspie. Strasznie ciepło mi się to czytało, ze względu na to, że byłam w tym czasie w Cork , jednak w innym hostelu w centrum i myślę, że się mogliśmy minąć gdzieś na ulicy 🙂 Poza tym, Miejsca, które odwiedziłeś są mi baardzo bliskie. Fajnie. Tyle ode mnie 🙂 Owocnych dalszych wyjazdów!! Pozdrawiam Ania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *