Blog przeradza mi się powoli w serwis muzyczny, ale co poradzić? Najlepszą płytą jaką słyszałem w życiu jest bez wątpienia Legenda zespołu Armia. Ostatnio w Merlinie zamówiłem reedycję tejże i w ciągu dwu dni przesłuchałem te 46 minut czadu już kilka razy. Czad dosłownie – i w muzyce i w tekstach i w śpiewie (melorecytacji? krzyku?) Budzego. Klimat wręcz się z tej płyty wylewa, całości dopełnia świetna okładka.
Pamiętam, że parę lat temu, gdy pierwszy raz pożyczyłem od znajomego tę płytę, podobała mi się na początku tak sobie. Przeglądałem sobie książeczkę z tekstami i natrafiłem na taki fragment:
Czy ryby jeszcze drżą w oceanie?
Czy wiatr się zrywa, czy bije dzwon?
Czy przyjdziesz znów daleko stąd?
Czy będę jeszcze Twoim przyjacielem?
Tekst mnie powalił i odtąd z większą uwagą wsłuchiwałem się w to, co Tom tam wyśpiewuje. Teksty mistyczne, choć jeszcze nie nawiązujące bezpośrednio do chrześcijaństwa (no, poza kilkoma miejscami) – był to czas poszukiwań. Do tego dokłada się wspaniała muzyka skomponowana głównie przez Roberta Brylewskiego. Całość – moim zdaniem – świetnie zbliża się do opisu Absolutu, czegoś, czego nie można wyraził słowami. Jeśli w każdym tkwi jakiś geniusz, który czasem objawia się na jedną chwilę, a wszystko inne jest już tylko przed nim albo tylko po nim, to tą chwilą geniuszu dla Armii jest Legenda.
A tak na marginesie – zauważyłem, że o opisywanych płytach nie wyrażam się na blogu w inny sposób, niż tylko w superlatywach. No ale po cóż opisywać knoty?
Z rzeczy typowo blogowych (życie…), to byłem na rekolekcjach, potem w Krakowie, a teraz czytam książkę Lema, z którego upodobaniem do kilkustronicowych opisów ciężko mi się pogodzić.