Archiwa kategorii: filmy

House, M.D.

Kolejny serial, od którego się uzależniłem (w dodatku polski tytuł również zaczyna się na „doktor”). Uzależniony jest również tytułowy bohater – przede wszystkim od środków przeciwbólowych, ale też od ciekawych przypadków, które trudno zdiagnozować (czy wspominałem już, że House jest lekarzem w oddziale diagnostycznym?) oraz od bycia nieszczęśliwym. No, i od laski. Postać ciekawa, zapadająca w pamięć, niejednoznaczna. Forma serialu pozwala na ukazanie charakteru House z wielu różnych stron i go urealnić. Jedyne, co przeciwstawia się tej realności to umiejętność poradzenia sobie z każdym przypadkiem – House nie trafił jeszcze na chorobę, której by nie umiał rozpoznać. Ta zdolność bohatera jest ciągle bardziej filmowa, niż realistyczna – ale dodaje to tylko smaczku całej historii (a raczej wszystkim historiom).

Polecam. Można też dowiedzieć się, czym jest punkcja lędźwiowa i biopsja.

Wkurzający Bond

Po obejrzeniu Quantum of Solace mam wrażenie, że nowy Bond postanowił wszystkich wkurzyć. Tak więc, po kolei:

Przede wszystkim wkurza oczywiście swoich wrogów – szefa organizacji terrorystycznej (tym razem strojącego się w piórka ekologa, w czym pomaga nazwisko: Green) oraz pewnego obleśnego typa mającego ambicje stać się dyktatorem Boliwii. Akurat ten rodzaj wkurzania Bond trenuje od początku swoich dziejów.

Po wtóre – wkurza również swoich sprzymierzeńców, w szczególności przełożonych. Wkurza przez zbyt wielką ilość trupów, które za sobą zostawia, a – jak wiadomo – trupa ciężko jest przesłuchać. W pewnym nawet momencie Bond zostaje pozbawiony kart kredytowych i paszportów, zaś w innym momencie pozbawiony jest przez mocodawców nawet broni. O tym, że mu to w niczym nie przeszkadza nie muszę chyba mówić.

Wkurza w końcu fanów serii 007. O ile Casino Royale bazowało na prostej negacji stereotypowych zachowań Bonda, co obrazuje słynny dialog:

-Wstrząśnięte czy mieszane?
-Mam to w dupie.

więc o ile bazowało na negacji, to w najnowszej części bohaterowi już wszystko wisi. Nie ma zamiaru ani negować, ani potwierdzać stereotypów. Spytany co pije, odpowiada, że nie wie. Nie ma żadnych gadżetów, których nie dałoby się kupić na e-bayu. Niegdyś wzór dobrego wychowania, teraz wrzuca trupa przyjaciela do kontenera na śmieci, wyciągając mu jeszcze z portfela pieniądze. Kiedyś elegancki dżentelmen, teraz przez większą część filmu chodzi w zakrwawionych pozostałościach garnituru. Myślę, że gdyby Świetlicki lub Bursa byli tajnymi agentami, to mieliby właśnie taki styl, jaki ma przemieniony Bond – upijając się na pokładzie wyczarterowanego samolotu.

Każdy film z Bondem opiera się na schemacie złożonym z 3 elementów: pościg, walka, scena łóżkowa. Producenci zdają się być znurzeni takim schematem i tym, że muszą tak film skonstruować. Niektóre sceny walki lub pościgów są tak nakręcone, że nie wiadomo już kto z kim walczy, ani kto kogo ściga. Wszystko rozmywa się – tak jakby producenci wiedzieli, że w umyśle widza wszystkie sceny walk z każdej części i tak zleją się w jedno – i taki rozmyty „zlepek” już przedstawiają. Podobnie jest ze sceną łóżkową. Wiadomo, że musi być, ale dodana została jakby producentom filmu już zwyczajnie się nie chciało, jakby ich to męczyło. W jednej scenie Bond zaprasza kobietę do apartamentu, w kolejnej: leżą już w pościelach. OK, miejmy to już za sobą, była scena? Była.

Oczywiście, nie sądze, by producentom się rzeczywiście nie chciało – wszystkie te zabiegi są rzecz jasna celowe. I wiecie co? Wychodzi to filmowi na dobre. Oprócz znakomitej sensacji, mamy też film, który w ładny sposób rozprawia się ze stereotypizowaną do granic możliwości serią. Polecam.

PS. Piosenka początkowa jest fajna. Moje pierwsze skojarzenie to King Crimson z kobiecym wokalem (choć hiphopowa maniera niezbyt do skojarzenia pasuje). Zresztą, zobaczcie sami:

Fight Club

Obejrzałem dziś po raz któryś tam Fight Club. Kiedy oglądałem ten film za pierwszym razem, wymiękłem po pierwszych 30 minutach. Film wydawał się dziwny, na dodatek zapowiadało się, że głównym motywem jest historia grupy ludzi, którzy sens życia odnaleźli we wzajemnym waleniu się pięściami. Za drugim razem doszedłem do końca i… film mnie olśnił – zwłaszcza fabularnie. Może gdy ma się do czynienia z czymś naprawdę dobrym, to trzeba do tego dojrzewać? Każda kolejna projekcja (no, powiedzmy do czwartej 😉 pozwala wejść głębiej i głębiej.

Nasze społeczeństwo wkracza powoli w etap, na który ten film jest satyrą. Fight club to lek na zagubienie związane z tą przemianą, generującą pokolenie yuppie. Pociągająca jest taka kontestacja, takie stawianie siebie ponad, a w przypadku Fight Clubu – poniżej tego wszystkiego. Świadomość: obejrzałem film, w którym mówią, że „nie jesteś zawartością swojego portfela”, więc rzeczywiście wiem o życiu coś więcej, odkryłem prawdę, mogę więc wrócić za swoje biurko. Jak twierdzą mądre i odwieczne otchłanie Internetu, „watching Fight Club does not make you a Philosopher”. Mimo to film jest dobry, polecam.

A piosenka Chłopacy mojej ulubionej kapeli jako żywo pasuje do filmu.

Dark Knight & Colorful Clown

Oglądaliśmy ostatnio Dark Knight – rzeczywiście, mroczny. Na szczęście były śmieszne momenty, na przykład magiczna sztuczka ze znikającym ołówkiem:

A tak na serio – wsłuchajcie się, w jaki sposób Joker wypowiada słowa, popatrzcie jak się porusza – jak dla mnie, to Heath zrobił z klowna najciekawszą postać filmu. Szkoda, że nie żyje.

Wall-E

Czyż nie ma czegoś romantycznego, w samotnym, zapomnianym przez wszystkich robocie, który cierpliwie wykonuje swoje monotonne, niepotrzebne już nikomu zadanie – nawet jeśli zadaniem tym jest kompresja zalegających Ziemię śmieci w sześcienne paczki? Jasne, że jest to romantyczne, zwłaszcza jeśli robot w ramach hobby zbiera różne artefakty, które w jakiś sposób zwróciły jego uwagę. Piękna scena: nasz Wall-E znalazł pierścionek z drogim kamieniem, schowany w aksamitnym pudełku. Pierścionek od razu cisnął precz, ale pudełko – o! to jest coś godnego zainteresowania.

Życie Wall-E-iego zmienia się dopiero (po 700 monotonnych latach!) gdy na opustoszałą ziemię przybywa Eva – robot nowszej generacji, którego zadaniem jest wyszukanie śladów życia. Łatwo się domyśleć dalszego ciągu, a pięknym scenom zaśmieconej planety i pary robotów towarzyszy muzyka z amerykańskich musicali sprzed kilkudziesięciu lat. Cudo.

Dla mnie – geeka – sporą radochą były takie techniczna mrugnięcia okiem. Nasz Wall-E po naładowaniu wydaje taki dźwięk, jaki wydają Macintoshe przy włączaniu, zaś roboty poruszające się w statku kosmicznym jeżdżą po białych liniach – znanych z konkursów na najsprytniejszego robota organizowanych m.in. przez warszawską Politechnikę.

Jednym słowem – dla każdego coś fajnego. Polecam.

Twórcy źli i dobrzy

Istnieją twórcy dobrzy i ci źli. Różnią się pewnie całą masą różnych rzeczy, mi jako informatykowi nie wypada pisać o wszystkich. Napiszę za to o jednej. Jest to – moim zdaniem – warunek konieczny, by artysta mógł być określony jako dobry. Jest to bardzo prosty warunek – dobry twórca, gdy stworzy już swoje działo, powinien umieć milczeć.

To znaczy nie milczeć w ogóle – niech sobie tworzy inne dzieła. Jednak nie powinien wypowiadać się już na temat tego, co stworzył. Nijak. Nie powinien mówić, co chciał przez to dzieło przekazać. Nie powinien prostować błędnych interpretacji. Najlepiej, gdyby w ogóle zapomniał, że stworzył coś takiego, zadowalając się jedynie powiększającym się saldem w banku.

Oczywiście, może się też wypowiadać, udzielać wywiadów, napisać nawet kolejną książkę, gdzie – kawa na ławę – wyłoży o co mu chodziło. Jednak żadne słowo, którego mógłbym użyć do określenia tego artysty, nie będzie nawet odrobinę zbliżone do „dobry”.

Czemu? Dzieło powinno być autonomiczne. Atomowe. Niepodzielne i samowystarczalne. Czemu twórca pisze tę książkę, ten wiersz, maluje obraz, rzeźbi ten kawałek kamienia, tworzy symfonię lub rysuje węża w Paincie? Czemu po prostu nie mówi: chodzi mi o to i o tamto, a to i to chciałbym przekazać? No, czemu? Dlatego, że tego co chce powiedzieć, nie da się wyrazić inaczej, niż tylko korzystając z wybranej przez niego formy. Jeśli da się wyrazić, jeśli da się wiersz opowiedzieć własnymi słowami, jeśli da się przesłanie filmu streścić tak, że wpłynie na słuchającego tak jak na widza, to znaczy, że nie mamy do czynienia z żadnym dziełem sztuki. Że forma nijak nie oddaje treści, nie łączy się z nią. Takie coś ma na mnie zadziałać? Pardon, wolę posłuchać muzyki z The Fountain.

Jeśli więc słyszę, że jakiś tfurca mówi o tym, o co mu chodziło w tym czy owym dziele, to niskie mam o takim twórcy mniemanie – czyż nie umiał tego przedstawić korzystając z dostępnych w momencie tworzenia środków?

Wiąże się z tym jeszcze jedna sprawa. Skoro dobry autor wypowiadając się o swoim dziele, ukazuje tym samym, że jest ono do bani (bo nie broni się samo) to jego interpretacja nie jest żadną wykładnią. Moja – o ile trzymająca się kupy, a więc logiczna – nie będzie ani trochę gorsza niż jego. „Wlazł kotek na płotek” opisem drogi do socjalizmu? Proszę bardzo!

Doctor Who

Przeglądając listę laureatów międzynarodowej nagrody dla najlepszych utworów sci-fi Hugo, wpadła mi w oko pozycja podpisana jako Best Dramatic Presentation, Short Form. Najlepszą krótką formą w roku 2006 okazał się odcinek serialu Doctor Who pt. Girl in the fireplace. Nazwa serialu wcześniej obiła mi się o uszy, jednak na znajomości tytułu moja wiedza się kończyła. Zaintrygowała mnie jednak nazwa odcinka i po krótkim poszukiwaniu znalazłem miejsce, gdzie można odcinek obejrzeć online (choć nie wiem jak z prawami autorskimi). Urzekł mnie klimat, sama historia i dialogi. I na tym moja fascynacja Doctorem Who by się skończyła, gdyby nie fakt, że kilka dni później odkryłem, że w Polsce można kupić na DVD serię (13 odcinków) z 2005 roku. Niewiele się zastanawiając (bo i cena przystępna) zamówiłem te prawie 10 godzin dobrej (jak się spodziewałem) zabawy. Nie zawiodłem się. Serial jest super i to z kilku przyczyn:

Doctor1. Główny bohater. Tajemnicza postać, ostatni przedstawiciel Władców Czasu. Przedstawia się jako Doktor. Bardzo sympatyczny, a przy tym charakterny. Zawsze zachowuje pogodny humor, a szczególnie rozbrajający jest uśmiech z jakim wypowiada słowo fantastic, gdy dowiaduje się, że losy ziemi i rasy ludzkiej po raz kolejny zależą od niego i jego asystentki, Rose. Umie się odnosić do siebie z dystansem, choć zna swoją wartość (Jeśli jestem mądry, a jestem genialny, to może się udać!). Mimo wszystko ma jednak 900 lat i jest istotą potężną – boją się go nawet niszczycielskie Daleki:

Dalek-Nie! Oznacza to, że ocalę ją! Zamierzam ocalić Rose Tyler z samego środka floty Daleków. Później zamierzam ocalić Ziemię. Następnie, żeby to dobrze skończyć, zniszczę wszystkie śmierdzące Daleki.
-Ale nie masz żadnej broni! Żadnych sił! Żadnych planów!
-Jasne! Śmiertelnie was to przeraża, prawda?

2. Humor. Nasz bohater podróżuje przez czas i przestrzeń statkiem o nazwie Tardis, który wygląda ni mniej ni więcej jak niebieska budka telefoniczna. Jego głównym narzędziem jest niesamowity, ultradźwiękowy… śrubokręt. Humor nie czyni jednak z serialu komedii, gdyż…

3. Fabuła jest zwykle dość ambitna, a często nieco straszna (wyobraźcie sobie dziecko w masce gazowej, które przychodzi nie wiadomo skąd i jedyne słowa jakie wypowiada to: „czy jesteś moją mamusią?”… brrr…). Fabuła może skłonić do rozważań, np. na temat roli TV w świecie (rozwój ludzkości został zahamowany o co najmniej 100 lat, gdy władzę nad TV przejęli kosmici). Uzupełnieniem fabuły są doskonały…

4. Dialogi. Zapadają w pamięć i dobrze przedstawiają charaktery bohaterów. Często powodują, że po plecach przechodzą ciarki (tak jak tamten powyżej). Posłuchajcie jeszcze tego:

Robot: Jestem siódmym robotem naprawczym.
Doktor: Co stało się w takim razie ze statkiem kosmicznym? Jest tam wiele zniszczeń.
Robot: Burza jonowa, 82% systemu zostało uszkodzone.
Doktor: Ten statek nie poruszał się przez lata. Co się stało?
Robot: Nie mieliśmy części.
Mickey: Wszystko do tego się sprowadza, prawda? Do braku części.
Doktor: Co stało się z załogą, gdzie oni są?
Robot: Nie mieliśmy części.
Doktor: Ale powinno tam być 50 osób. Co się z nimi stało?
Robot: Nie mieliśmy części.
Doktor: Niemożliwe, że 50 osób po prostu zniknęło. Gdzie… Aha. Nie mieliście części, więc użyliście załogi.

5. Estetyka. Serial jest produkowany już od lat 60. Nie było wówczas wielkich możliwości technicznych jeśli chodzi o efekty specjalne. Dodatkowo, przy serialu pracowało wówczas wielu radiowców, dlatego większość efektów było efektami dźwiękowymi. Teraz oczywiście w serialu wykorzystywane są efekty generowane komputerowo, jednak nie ma się wrażenia przesytu, znanego z wyjścia po kinie z jakiejś wielkiej hollywodzkiej produkcji.

Kiedyś nawet leciało na TVP, może znowu kiedyś puszczą? Polecam.