Nowy Jork

Przeciskam się przez ulice Manhattanu, ulice nie mają nazw tylko numery: 45-ta, 46-ta, 47-ma, East lub West, w zależności od tego, po której stronie słynnej zakupowej 5th Avenue leżą. Mijam zabieganych nowojorczyków z ich kawami w kartonowych kubkach, mijam nowojorskie taksówki, budki z hot-dogami, stacje metra, ulice, place i parki: Time Square, Broadway, Wall Street, Central Park, a równie dobrze mógłbym mijać domki hobbitów w Shire lub rezydencję Batmana w Gotham City. Wszystkie nazwy są dobrze znane, domyślnym miejscem akcji dowolnego filmu sensacyjnego lub komedii romantycznej jest właśnie Nowy Jork, a jednak (a może przez to właśnie) jest to miejsce nierzeczywiste, jakby na innej kuli ziemskiej leżało niż Polska.

Mam wrażenie, że wpadłem w tryby jakiejś wielkiej maszyny, choć nie umiem dokładnie powiedzieć, jaki jest cel jej działania: produkcja PKB, rozrywka, może nawet wygodne życie mieszkańców. Sam nie wyobrażam sobie, żeby między tymi trybami osiedlić się na stałe.


Oglądam przedstawienie na Broadwayu, rozreklamowane na miejskich autobusach i billboardach – The Curious Incident of the Dog in the Night-time. Przedstawienie świetne, scenografia jest wyświetlona na scenie za pomocą rzutników i ma postać krzyżujących się poziomych i pionowych linii. Gdy główny bohater, cierpiący na autyzm chłopak otrzymuje z zewnętrznego świata zbyt wiele bodźców na raz, uporządkowane linie ustępują miejsce chaosowi liczb i znaków. Przedstawienie podoba mi się tak bardzo, że idę na kolejne: Hand to God. Jest śmiesznie, strasznie, obrazoburczo i z muppetami.


A teraz jadę samochodem. Od początku podróży minęły już dwie godziny, wystarczająco dużo czasu żeby minęło podekscytowanie i strach towarzyszące prowadzeniu pojazdu w zupełnie innym kraju na zupełnie innym kontynencie. Zamiast tego towarzyszy mi przyjemna rutyna – kilkadziesiąt mil autostradą I-90, bezkolizyjny zjazd nr 11, przyspieszam żeby wjechać na I-495 i przede mną kolejnych kilkadziesiąt mil na tempomacie. Jadąc przez ten dziwny kraj, w którym zamiast kilometrów są mile, a zamiast litrów benzyny galony, wydaje mi się, że już go trochę rozumiem, że po tygodniu spędzonym w Ameryce zaczynam czuć na czym polega jego inność, a jednocześnie jestem tu zbyt krótko, by ją przestać zauważać, przyjąć za normę. Gdy myślę o wieżowcach, samochodach, jednorodzinnych domkach z cienkimi ścianami, międzystanowych autostradach, kartach kredytowych które wkłada się do dystrybutora paliwa i wyciąga jeszcze przed zatankowniem, gdy myślę o ludziach którzy przybyli tu całkiem niedawno i postanowili stworzyć najlepszy kraj na świecie, a stworzyli Stany Zjednoczone i wydaje im się, że osiągnęli cel, gdy o tym wszystkim myślę, to jakbym miał już część układanki i przez chwilę wiem, gdzie będą pasować jej kolejne elementy. Wracam jednak do domu, do Polski i Europy i nagle układanka się rozsypuje, a we wspomnieniach Stany wydają się tak samo nierzeczywiste, jak były przed wyjazdem.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *